sobota, 25 stycznia 2014

bkk -> mae sot ->myawaddy

Chwilę mnie nie było, bo wifi w Myanmarze marne bardzo…Wystarczające jedynie na poprawną komunikację ze światem przez komunikatory, ale na odbieranie maili już nie. Upload zdjęć okazał się niewykonalny, bo prędkość przesyłania danych liczona jest tu w bajtach.
Wycieczka do Myanmaru zaczęła się od przejazdu z bkk do przejścia granicznego w Mae Sot. Od końca zeszłego roku, do Myanmaru można się dostać również drogą lądową - jednym z czterech przejść granicznych. Warunkiem koniecznym wjazdu do Birmy jest posiadanie wizy.

Z bkk kursuje VIP bus – z komfortowymi, prawie leżankami i miłą panią stewardessą. Dostaliśmy nawet lunch boxy, wodę, poduszki i kocyki. Po drodze były dwie przerwy na rozprostowanie kości i ewentualne jedzenie. Busy odjeżdzają z northern & northerneastern bus terminal, który znajduje się przy stacji sky train Mo Chit. Autobusy do Mae Sot kursują dość często, ale te w klasie VIP tylko w nocy. My wybraliśmy najpóźniejszą godzinę - 22:30, żeby po dojechaniu nie sterczeć jak kołki po środku niczego. Autokar jedzie 7h.

W Mae Sot byliśmy ok 6 rano, wydawało się potwornie zimno, dobrze, że mam softshell i bojówki, to je wyciągnąłem z dna plecaka. Przejście graniczne jest otwarte od 8:00, a przewoźnicy jeżdżą z dworca od 7:00. Ponieważ to nie jest daleko (jakieś 2 km), zamiast marznąć, najpierw na dworcu, a później pod szlabanem, zdecydowaliśmy się na spacer. Po drodze zatrzymaliśmy się na ostatni tajlandzki posiłek, znaczy na śniadanie. Przy wystawianiu rachunku okazało się, że zostaliśmy obciążeni za tak zwany zestaw obowiązkowy: dwie wody mineralne.

Bez trudności przeszliśmy przez przejście graniczne. Wypisaliśmy się z Tajlandii i mostem przyjaźni tajsko-birmiańskiej ochoczo pomaszerowaliśmy do Myanmaru. Pomimo tego, że to przejście zostało niedawno otwarte, oficer dobrze posługiwał się angielskim i nawet próbował nas nauczyć pierwszych myanmarskich: hello i dziękuję.
Od razu za mostem kilku kierowców próbowało nas namówić na przejażdżkę, ale z uwagi na sprzeczne informacje nie zdecydowaliśmy się na wycieczkę z nimi. Miasteczko nazywa się Myawaddy…. Jest malutkie. Prawdziwą, okazała się informacja, że wyjechać z miasta można tylko w dni parzyste, a ruch do miasta odbywa się w nieparzyste. Nie wiem tylko, jak to zorganizowali gdy wypadają pod rząd dwa nieparzyste…Przyjechaliśmy w nieparzysty, co oznaczało, że utknęliśmy na jeden dzień.

Z przyjemnością spędziliśmy pierwszy, rozpoznawczy dzień w Myanmarze. Spacerując po ulicach, testując potraw i próbując lokalnego piwa. Bez trudu znaleźliśmy hotel, a w nim, pokój ze śniadaniem. Działająca klimatyzacja i łazienka, w której był zestaw nieużywanych szczoteczek do zębów + grzebień. Za oknem, prace remontowe na rusztowaniach. Chyba przygotowują się na większy napływ turystów.
Byliśmy w banku, w celu wejścia w posiadanie lokalnej waluty o nazwie kyat. Pan z ochrony zaprowadził nas na drugie piętro. Tam przejęła nas miła pani bankierka, zapytała jaką kwotę chcemy zamienić, dała formularz, który wypełniłem. Pani wprowadziła dane do komputerka, nie do końca poprawnie, bo w rzeczywistości nieco inaczej się nazywam (za to podrzuciła mi pomysł na nowy nick). Zadbała o podpis managera, pieniądze zapakowała do koperty, pozwoliła nawet zrobić zdjęcia lokalu z porozkładaną na podłodze gotówką.
Pieniądze można wypłacać również z bankomatów, z kart debetowych (za drobną opłatą $5). Pani powiedziała, że kart kredytowych jeszcze nie obsługują, pracują nad tym. Nie sprawdzaliśmy, ale bankomaty są z oznaczeniami visa, mastercard, american express.

Wydostać się Myawaddy z nie jest łatwo. Lokalesi niby coś mówią po angielsku, ale to wyuczone na pamięć sekwencje i nic więcej nie można się dowiedzieć. Pierwszy pomysł był taki, aby się dostać do Mawlamyine, ale autobusy tam nie kursują, tylko prywatne samochody, o różnym stanie technicznym.
Autokary jeżdżą do Yangon. Według lokalnych tour operatorów są dwa: zwykły, który jedzie 20h i express, który jedzie 12h. To oczywiste, że chcieliśmy być szybciej i nie spędzać 20h w autokarze…Niestety okazało się, że expres istniał tylko w teorii. Przekonaliśmy się o tym, gdy zawieźli nas na pseudo dworzec autobusowy, razem z zapoznaną jeszcze w Mae Sot parą ze Skandynawii. Oni kupili bilety na zwykły bus, a wsadzili nas do tego samego autokaru. Wniosek był prosty, uliczny tour operator był uprzyjmy oszukać nas na 4$. Mieliśmy dwa wyjścia: jechać, albo nie jechać i wrócić z awanturą do oszusta, co wiązałoby się z dwoma dniami opóźnienia. Na szczęście, autokar jedzie nieco szybciej niż przewidywali - 16h. Bardzo dużo czasu traci na pierwszym odcinku, bo ma do ominięcia górkę i jak przystało na lokalny bydłowóz, po dach jest wypchany towarami. Zaraz za miastem ma obowiązkowy przystanek w urzędzie celnym…Jak tylko wsiedliśmy to już asystenci kierowcy (a było ich dwóch) próbowali wyciągnąć od nas paszporty…a w celu? No to tym razem, jak nie wiedziałem o co im chodzi…rozkładałem rączki i mówiłem „no have”. 

Droga, którą jechaliśmy to jedyna droga do i z miasta. Jest tak wąska, że samochody nie mają szansy się minąć i to chyba jest przyczyna dla której ruch odbywa się wahadłowo parzyste/nieparzyste. Wykluczone jest szybkie pokonanie trasy również przez samochód, więc niezależnie od wyboru środka transportu, czasy będą podobne. Nawet nie chcę myśleć ile by to trwało, gdybyśmy wybrali się w dzień z ruchem w przeciwną stronę. Po drodze mijaliśmy zaledwie kilka motorków jadących z naprzeciwka. 
Autokarek robił sobie przerwy na chłodzenie, a jak tylko wyjechał z „dworca” udał się na stacje benzynową. Jakby nie mógł wcześniej zatankować. Pomocnicy kierowcy przeciągnęli wąż pod autokarem, sprawdzili linijką poziom w baku, a po zatankowaniu zasłonili wlot kawałkiem uciętej butelki.

No cóż, przejście otworzyli, powinni jeszcze nieco popracować nad kwestiami logistycznymi.

Zanim wjechałem do birmy, zdążyłem zrobić kilka zdjęć w bkk.