wtorek, 21 stycznia 2014

jkt-bkk

Styczeń to nie jest najlepszy miesiąc na odwiedziny jawy.

Właściwie to najgorszy z możliwych. Pada bez przerwy i pada tego naprawdę dużo. Pojawiają się lokalne podtopienia. Zalewa ulice, tworzą się nowe akweny. Dzieciaki maja radochę, bo takie nowo powstałe na ulicy jezioro od razu staje się kąpieliskiem…z nienajczystszą woda, jak się domyślacie.

Pogoda taka nie sprzyja zwiedzaniu, znajdowaniu i eksplorowaniu, ale z drugiej strony przyleciałem tu na święta, a nie w poszukiwaniu plaż, słońca i atrakcji turystycznych. 
Zdjęć w takich warunkach się robić nie da. Ponura historia, strasznie. :)
A skoro tak, to jak większość indonezyjczyków spędziłem czas w centrach handlowych, albo jak mniejszość na siłowni i/lub w saunie. Jest tutaj potężna fitnessowa sieciówka, byłem przynajmniej w kilku lokalizacjach, spokojnie można sobie jakiś trening zapodać. Człowiek to i na siłownię z nudów pójdzie. ;) Ale przynajmniej nóżki przez nartami wzmocniłem i plecaczek będzie mi się lżej nosiło. W centrach handlowych nawet roller coastera mają, a w jednym ze sklepów, chyba specjalnie zaprojektowaną na  indoonezyjski rynek, neoprenową (3mm) marynarkę od armaniego. :)
Wyguglowałem sobie, że tu gdzieś pod jakartą jest strefa zrzutu (niejedna nawet) i można sobie z samolotu powypadać. Pojechałem to sprawdzić. Lotnisko było jak się patrzy, ale to jednostka wojskowa...odbiliśmy się od jednego wjazdu, zostaliśmy odesłani do innego, po drugiej stronie i też niemcy we wsi. Nie udało mi się też dogadać ani przez telefon ani via mail z lokalnym organizatorem skoków. Udało mi się za to ustalić, że potrzebne jest specjalne zezwolenie na skoki w strefie militarnej Indonezji, a to oznacza, że nie tylko w Polsce trzeba międzynarodowe licencje uznawać. ;) W każdym razie, ze skoków nici.

Czas szybko zleciał i muszę uciekać z indo, bo przecież mam misia w paszporcie. :)
Taki jednak był plan, a termin wylotu nie jest przypadkowy, bo w bkk dołącza kolega, z którym zamierzamy odkryć Myanmar (Birmę). 

Po powrocie do BKK udaliśmy się do ambasady Myanmaru (Birma) w celu złożenia aplikacji wizowej. Dużo zainteresowanych więc i kolejka duża. Wnioski o aplikację można składać codziennie w dni robocze od 9-12, po tej godzinie zamykają drzwi ambasady, ale nie okienka obsługujące petentów - to miłe, że nie wyrzucają za drzwi. Procedura wygląda tak: najpierw wizyta w okienku nr 1. Pani przegląda formularz, stawia parafkę wręcza numerek i zaczyna się czas oczekiwania na zaproszenie do drugiego okienka. Nie wiadomo jak długi, bo numerki zaczynające się od 100, 200 lub 300 są przemieszane… Za zgubienie numerka 200 bahtów. Oczekiwanie w dwóch kolejkach zajęło łącznie około 2h. W tak zwanym międzyczasie udało mi się zgubić ten numerek, a miałem go przy paszportach, więc gdzie zniknął? Na szczęście miałem jego zdjęcie, tego numerka więc była szansa, że pani nas nie odeśle z kwitkiem albo nie każe czekać aż wszystkich obsłuży. Numerek się znalazł po chwili...kątem oka zobaczyłem, że siedzący nieopodal azjatycki oczekujący trzyma mój numerek w łapce…Nie dziwi mnie, że siedział cicho, bo jego był o 50 później…Podszedłem, zapytałem grzecznie, który ma numerek, pokazałem mu zdjęcie i zabrałem kartonik.... W okienku numer 2 pani zapytała jak szybko chcemy dostać odpowiedź wizową. Możliwości są trzy: tego samego dnia, na jutro i na pojutrze. Od terminu zależy koszt. Uiściliśmy opłatę, otrzymaliśmy pokwitowanie. Szczerze mówiąc można to lepiej zorganizować, wizyta w jednym okienku mogłaby wystarczyć. Paszporty odbiera się między 15:30-16:30. Znowu kolejka i dwa okienka, ale tym razem tylko stoi się do jednego, na kwitku jest nastemplowane, do którego. I tym sposobem staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami myanmarskiej wizy turystycznej. 28 dni pobytu, do wykorzystania w ciągu 3 miesięcy.