Na recepcji, zaspany pan powiedział, że nie pogooglujemy, bo "wifi is sleeping", a po wejściu do pokoju okazało się, że nie ma łazienki. Opis private bathroom na stronie chyba oznaczał, że są drzwi i nikt mnie nie wlezie, jak biorę prysznic … Zapomnieli też napisać, że jakby okna nie ma…. Koszt tego luksusowego apartamentu $45 za noc. Po kilku godzinach snu w tej norze, udaliśmy się na poszukiwania nowego miejsca. Bez trudu znaleźliśmy, dużo tańszy i bardzo przyjemny, pokój z łazienką w Okinawa guesthouse.
Chinatown, dzielnica hindu, markety, dużo czasu spędzaliśmy na ulicach, na których można różne przedstawienia zobaczyć lub spotkać panie z łączności siedzące przed telefonami i czekające aż ktoś do nich zadzwoni, kontakt z bazą żeby był.
Właściwie wszędzie są miejsca, w których można się napić wody. Aby to picie ułatwić, przy baniaku, na sznurku lub kablu telefonicznym, przyczepiony jest metalowy kubek, jeden dla wszystkich …
Zauważyłem, że rano wszyscy chodzą z takimi srebrnymi kankami, jak na jagody. Większe, mniejsze, cieńsze, grubsze. Gdy się przyjrzeć, to one składają się z kilku elementów, nakładane jedno na drugie, jak wieża. To są pojemniki śniadaniowe. Nie jedzą w pracy kanapek, chyba wcale nie jedzą kanapek, więc zabierają sobie obiadki. Fajna sprawa taki pojemnik, w jednym części masz ryż, w drugiej mięsko w trzeciej warzywko, w czwartym deser. I już nie mieszają się buraczki z mięskiem i gryczaną w jednym, plastikowym pudełećku. Do pracy, czy na piknik jak znalazł…Chyba sobie przywiozę taki jeden, będę miał na banany, żeby się nie gniotły. W Yangon znalazłem nawet sklep z takimi AGD.
Zwiedziliśmy Shwedagon Paya. Tu już ktoś przyłożył komercyjną rękę…wstęp $8, wypożyczenie sukienki kaucja $5. Bankomaty wkomponowane w świątynie - gdyby komuś na datek zabrakło, nawet wifi zamontowali..
Shwedagon jest w niedalekim sąsiedztwie parku i bajorka o nazwie Kandawgyi. Nad bajorem są dwa pałace - Karaweik na dwóch, wielkich, złotych kaczkach, to rządowa restauracja i można go zobaczyć w środku dopiero po 18:00. Drugi, Kandawgyi Palace to drewniany hotel, ten można zwiedzać kiedy się chce, bo nikt nas nie pytał po co, do kogo i gdzie. Jezioro ma kilka niezależnych wejść, obeszliśmy je dookoła i wchodziliśmy gdzie się dało. Znaleźliśmy nawet scenę, na której odbył się koncert hip-hop, niestety poprzedniego wieczora, więc trafiliśmy na prace demontażowe.
Jest również inny park z independence monument. W cieniu monumentu można sobie przycupnąć, odpocząć, gazetkę poczytać, a na parkowej trawce, zażywać kąpieli słonecznych podczas ćwiczeń. Pan z parku próbował mnie nauczyć tego swojego stylu walki – połączenia tajczi z czymśtam, o nazwie twin oigongs. Nawet dostałem kserówkę materiałów z opisem każdej kombinacji. Stojąc koło monumentu, chciałem zrobić zdjęcie smoka z pałacem w tle, ale wlazł mi w kadr grubas w czerwonym, bo on teraz będzie miał zdjęcie ze smokiem. ;)
Mieszane odczucia mam co do yangonskich mniszków. Młodych, bo starych w takiej roli nie widziałem. Wygląda to tak, jakby oni tu na żebry wychodzili. Snują się w okolicach miejsc uczęszczanych przez turystów, wyglądają na zagłodzonych, otwierając te swoje lunchboxy popiskują many, many…Nie taką rolę w buddyjskim społeczeństwie przewidziała dla nich wyrocznia.
Yangon nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. To najbrudniejsze z miast, w których byłem i jedyne, w którym widziałem tysiące szczurów, bezstresowo prowadzących nocne życie.










































































































































































































