Z Mandalay chciałem się ruszyć nad jezioro. Trochę zniechęcała mnie wizja spędzenia kolejnych kilkunastu godzin w autokarze.
Całkiem nieodległe wydało się Hsipaw, bo około 6h drogi.
Autokar odjeżdża o 14:30, ma do pokonania dwie całkiem spore górki. Nie wymusza to jednak ruchu parzysto/nieparzystego. W trakcie jazdy mogłem robić zdjęcia, bo okna się otwierały. Przez brudne szyby zdjęcia raczej słabe wychodzą. Na jednym z zakrętów rozkraczyła się ciężarówka, co spowodowało nieoczekiwaną przerwą w podróży. Z racji tego, że było już po zmroku, z tej przygody zdjęć nie mam...
W autokarze poznałem Niemca. Na wymianie doświadczeń czas szybko zleciał. Do miasteczka dojechaliśmy kilka minut po 20. Znalezienie miejsca do spania nie było skomplikowane, bo tylko cztery hotele mogą przyjmować turystów.
Wcześnie rano trafiłem na mniszki czekające na ryż. Stały w ciszy, a gdy pojawił się darczyńca i wsypał po garstce odchodziły śpiewając.
Tutaj, mam wrażenie, próbowali mnie otruć. Widziałem jak używali kranówy do gotowania wody na herbatę/kawę, a baniaka z pitną wodą w kuchni brak (ja do parzenia swojej herby gotuję sobie grzałeczką wodę z butelki). Ale do śniadania obok herbaty/kawy serwują szklankę soku. Tyle, że ten sok to sanquick. Pamiętacie? Kiedyś były takie koncentraty soku pomarańczowego do rozcieńczania z wodą. Sądzę, że pan był uprzejmy zalać to wodą z kranu, a ja się zapomniałem i to wypiłem…Skończyło się na kilku wizytach w toalecie i dwoma laremidami.
Ponieważ, jakby straciłem do kucharzy zaufanie, następnego dnia na śniadanie zamówiłem sobie zamiast omleta/jajecznicy gotowane jajko. Pan mi to zapodał z łyżeczką soli. Po śniadaniu zapytałem, czy można tu zrobić pranie, pan z poważną miną odparł, że tak, że i owszem, mogę sam, ręcznie...
Pierwszego dnia, miasteczko zwiedziłem spacerując. Trafiłem do Shan palace, w którym potomkini księcia, znaczy księżniczka, opowiedziała całą historię pałacu i rodziny. Opowiedziała też o inwestycjach i planach związanych z miastem. Budują luksusowe hotele, ale chyba będą musieli też lotnisko do tego wybudować…Która gwiazda spędzi ponad 6h w autokarze, żeby tam dojechać? No i po co ona miałaby tu przyjechać? Jeśli z atrakcji turystycznych maja trekking po okolicach z noclegiem w chatce z bambusa.
Ten pałac jest otwarty w określonych godzinach. Akurat trafiłem na przerwę, więc musiałem chwilkę poczekać. W tym czasie odwiedziłem znajdujące się kilkanaście metrów wcześniej biuro imigracyjne. Wróciłem po 15, bo od 15 otwierają. Przynajmniej według napisu z kartki powinni otworzyć. Gdy w oddali pojawiła się pani z dzieckiem, byłem przekonany, że to miss door, ale pani tylko wyszła, zamykając za sobą bramę. Ze dwadzieścia minut czekaliśmy, w kilkanaście osób i nikt się nie wyrywał, żeby nas wpuścić. Więc sam sobie bramę otworzyłem, wiedziałem gdzie jest klucz, bo pani wychodząc odwiesiła go na haczyku, schowanym za kartką. Gdy pojawiliśmy się we dworze, nieco zdziwiona księżniczka zapytała czy było otwarte. No pewnie, że było. :)
Kolejnego dnia wziąłem rowerek, ale najpierw poszedłem na shan festiwal. Raz w roku się odbywa taki wsiowy festyn. Są tańce i inne występy na scenie zrobionej z ciężarówek. Wszystko w japonkach lub innych kapciuszkach. Tu znalazłem chyba jakiś lokalny przysmak. Ryż w słoninie albo słoninę w ryżu…Większą od występów popularnością, cieszyło się jednak stoisko z kapeluszami…
Tym rowerkiem objechałem sobie dalsze okolice. Po drodze wjechałem w mają uliczkę, zaciekawiony ruinami i białą świątynią. Jak podjechałem zauważyłem, że to stare ruiny, tylko ktoś je na ma biało przemalował. Nie chciałem wchodzić dalej, bo mnie takie otynkowane twory nie zainteresowały, ale w oddali zaczął do mnie mniszek machać, więc nie wypadało odmówić. Mniszek mieszka sobie razem z posągiem buddy. Przywitał mnie, po czym wyciągnął pisaną ręcznie, rozkładaną jak harmonia książkę.Ta książka, mu się wzięła i rozsypała, chyba za szybko chciał to zrobić. Później oprowadził mnie po terenie. Pochwalił się, że to on to wszystko upiększa białą farbą, z nudów chyba…A sądząc po buźkach, które namalował na pilnujących wejścia psach/smokach, to chyba sobie coś do tego malowania popala.
Przy rzece jest park, w którym miło płynie czas. Można pojeździć elektrycznym samochodem lub przepłynąć się kaczuszką po wodzie. Jest tam też zmęczona życiem syrenka.
Gdy koło parku robiłem zdjęcia trzem amigos obszczekał mnie pies, odwróciłem się, żeby i jemu zrobić zdjęcie, tak się bidulek wystraszył, że uciekając wpadł na motorynkę. W tym miejscu jest poranny market. On jest bardzo poranny, bo zaczyna się o 2 w nocy i kończy o 8 rano. W tych okolicach były jeszcze jakieś pozostałości, a wśród nich pani sprzedająca ryby. Ona, ta pani, te rybki co jakiś czas przecierała gąbeczka, żeby o wodzie pamiętały.
W środku tego bazaru zaczepił mnie pan i zaprosił do drzewa, na którym wisiało malowidło. Chciał żebym zrobił zdjęcie jemu przy drzewie. No to proszę jest i on, przy drzewie. A za bazarem znalazłem śmietnisko, z którego wszystko wpada do rzeki. Ta rzeka pomimo tego jest czysta albo jeszcze jest czysta.
W okolicach spotkałem pierwszego, porządnie pijanego Birmańczyka. Na motorku był. Przysiadłem sobie w barze, żeby płyny wodą uzupełnić. Przy zjeździe z ulicy zachwiało nim na piachu, ale wyprowadził, wtedy jeszcze nie wiedziałem, że pijany. Ale podjechał, sturlał się z motorka i się porzygał. Podtrzymywany przez kolegę pogadał chwilę, po czym ledwo utrzymując równowagę wsiadł i odjechał...brawo jasiu.
W Hsipaw pomimo nienajlepiej działającego internetu, udało mi się, przez stronę linii lotniczych Air Asia, kupić bilet powrotny do Bangkoku. Próbowałem przynajmniej kilkanaście razy przejść całą procedurę bookingu, od wyboru lotu po płatność kartą… Za każdym razem zaczynając od nowa… O powodzeniu działania dowiedziałem się z maila, który przyszedł jako potwierdzenie rezerwacji, strona w tym czasie wisiała. Lot z Yangon 19 stycznia 17:45. Pod tym kątem zacząłem rozważać dalsze etapy mojej podróży. Wiedziałem, że muszę wrócić do Yangon 19 lutego, a to oznaczało, że mam jeszcze 12 dni. Inle było jako numer jeden i że tam pojadę wiedziałem już w Mandalay.
We wszystkich mandalajskich biurach turystycznych dowiadywałem się, że z hsipow nie mogę bezpośrednio pojechać nad Inle. Pomyślałem, szkoda, bo na mapie prosto w dół do Inle widać całkiem spora drogę. Więc skoro i tak musiałbym wrócić do manda, w drodze powrotnej chciałem zahaczę o Pyin Oo Lwin http://en.wikipedia.org/wiki/Pyin_Oo_Lwin.
Ku mojemu zadowoleniu okazało się, że to straszne klamczuchy są i da się pojechać z Hsipaw nad jezioro. Miało to trwać ok 15h, finalnie wyszło12,5h, ale, co dziwniejsze, nie jechał w dół jak nakazywałaby zdrowy rozsądek, tylko przez Mandalaj. Tą sama droga, którą przyjechał, przez dwie strome górki, co daje 6h do mandalaj i tylko 6-7 z Mandalaj do jeziora.









































































































