środa, 12 lutego 2014

Inle lake


Inle to jezioro polimiktyczne (płytkie, często mieszające się).
Miejscowość, do której dojeżdża autokar nosi nazwę Nyaung Shwe. To położone najbliżej jeziora miasteczko, do którego można się dojechać zorganizowanym transportem i w którym można się zatrzymać.

Autokar wylądował ok. 5 nad ranem. Jak tylko wysiedliśmy, wśród turystów zaczął się kręcić gość w niebieskiej koszuli. Napomknął, że jest taka zorganizowana akcja…..że zbiera po 15 jednostek obcej waluty za wstęp do miasta. Miał przypiętą plakietką ze zdjęciem, ale ponieważ z napisami po hebrajsku, został wygwizdany. Nie byłem jedynym, który takiemu, z twarzy podobnemu do nikogo i po środku niczego, nie chciał wręczyć piętnastu dolców (lub euro). Powiedzieliśmy, że zapłacimy w ciągu dnia i w bardziej oficjalnych warunkach. Niezadowolony inkasent wymamrotał coś do tuktukowca i pojechaliśmy, ja oraz para starszych Kanadyjczyków. Ujechaliśmy z 50m, powóz zaparkował pod biurem. Tu już nie było wyjścia, haracz trza było zapłacić. Pan w zamian wręczył po bilecie, ważnym 7 dni i pozwolił odjechać. Pojechaliśmy szukać noclegów.

Wcześniej zrobiłem sobie rezerwację w jednym z hoteli. Z Hsipaw obdzwoniłem kilka miejsc na wszelki wypadek. To był jedyny hotel, w którym przez telefon były wolne pokoje. Ponieważ do południa, czyli do check in, było sporo czasu, mogliśmy również sprawdzić inne propozycje. Pierwszy hotel, do którego nas tuktukowiec zabrał był tym, w którym miałem rezerwację - Gypsy Inn. Właściciel się ucieszył, że przyjechaliśmy, miał wolne pokoje,. Powiedział, że mogę się wprowadzić od razu, bez dodatkowych opłat. Mogłem zatem jeszcze chwilę pospać. Bardzo przyzwoity pokój za $15 z łazienką, gorącą wodą pod prysznicem i ze śniadaniem. Niestety z dwoma łóżkami, a nie jednym dużym. Nie mówiłem, że mam rezerwację, on nie pytał. Nawet lepiej, bo cena jaką podał przy rezerwacji wynosiła $22. Taka pewnie opłata manipulacyjna.
Gdy się meldowałem, na drewnianej ławce przy recepcji spała dziewczyna, właściciel na pytające spojrzenie odparł, że pani gwiazda koniecznie chciała apartament, który się zwolni o 12, wiec do tego czasu wybrała spanie w nieco mniej luksusowych warunkach…

Po 8 zapukał ktoś z obsługi, a może to był syn albo zięć właściciela…Nie wiem, to taki rodzinny biznes. Zapytał, czy reflektuję na całodzienną wycieczkę łódką po jeziorze, bo mają wolne miejsce. Miło z ich strony.
Koszt wynajęcia łódki ze sternikiem na dwanaście godzin (od 8 rano do 18:00) to $15. Do łódki wsiada max 5 osób + sternik. Dla uczestników te koszty są do podziału, w zależności od liczby osób w łódce. No to łatwo przeliczyć, że taki sternik dniówkę ma niezadużą. Bo do wspomnianej „piętnastki” należy przecież koszt oleju napędowego i fee organizatora.
Na tę wycieczkę pojechałem z chińczykiem i dwójką japończyków. Jest oczywiście jakiś program, ale w kontekście spędzenia całego dnia na jeziorze było mi wszystko jedno, czy zobaczę wytwórnię srebrnych łańcuszków, skaczącego kota, dłubalnię łódek, czy po prostu będę w niej siedział. Wziąłem wodę do picia, wsiadłem do łódki i już.

Z miasta do jeziora prowadzi kanał. Zaraz po wypłynięciu z niego spotkaliśmy rybaków. Rybacy w trakcie połowów dali się fotografować, jednemu nawet
w to dziwaczne narzędzie udało się złowić rybkę. Następnie popłynęliśmy zobaczyć floating market, który już nie jest pływającym. Przeniósł się na ląd, bo kupcy za dużo tego towaru mają i pewnie ładunek im wypadywał albo łódki tonęły pod ciężarem. Poziom wody też nie sprzyja pływalności, w końcu pora sucha jest tu teraz. Sprzedawcy mają przygotowane cenniki na dwustronnie zadrukowanej, zafoliowanej kartce. Pokaż produkt, a ja ci pokaże cenę.
Później lunch w restauracji na wodzie, jubiler, producent odzieży z łodyg kwiatu lotosu. Przy tym wątku warto się zatrzymać na chwilę, bo cały proces to bardzo ciekawy temat. Zaczyna się od tego, że dziewczę przełamuje co jakieś 5 cm łodygę (oczywiście zanim ją złamie, to sobie kwiatek rośnie gdzieś w szuwarach). Łodyga łamie się bez trudu, ale części nadal są połączone dzięki włóknom i o te właśnie włókna chodzi. Prządka wałkuje je na mokro na stole. W kilka sekund powstaje nowy odcinek nici, a podczas tego wałkowania łączy się wcześniej wytworzonym sznurkiem. Okropnie to czasochłonne i wyjaśnia koszty wyrobów gotowych z włókien lotosu. Z jednego przełamania wychodzi jakieś 10-15 cm nici. W porze deszczowej więcej, bo łodyga jest dłuższa = grubsza. Pytałem czy nurkują jak poławiacze pereł żeby te łodygi wycinać, ale nie. Mają specjalne koziki na długich patykach, którymi to ścinają. Następnie wyprodukowane nici przewijają ze szpulki na szpulkę. Przewijają, przewijają, przewijają i jeszcze przewijają, aż wreszcie wyschną. Jak już są suche, to nawijają je na małe szpulki i montują w maszynie tkackiej.
Nie wiem jaka jest wasza wiedza na temat działania zakładów tkackich, moja była nijaka więc wszystko było dla mnie nowością. W przędzarce podłużne włókna stanowią bazę. One są zamontowane w maszynie i nie ruszane, aż do ukończenia prac. Poprzecznymi nićmi tworzy się wzorki. Działanie jest najprostsze z możliwych. Do obsługi służą dwa drewniane pedały i kawałek sznurka. Pedałami tkaczka rozchyla włókna bazowe, następnie pociąga ręką wiszący przed nią knot. Sznur ściąga połączone z nim dwa klocki – jeden z prawej i drugi z lewej strony. Klocek uderza coś na kształt dłubanki, która wystrzelona transportuje szpulkę na drugą stronę. I tak przez tydzień albo miesiąc, aż robi granatowy obrus w malutkie białe, żółte i czerwone gwiazdki. ;)
W tkalni robią też wyroby z jedwabiu i mix jedwabiu z lotosem. Mają własną farbiarnię w której drzewem farbują nici na trzy kolory, pamiętam, że mango daje brązowy, chyba brązowy. Hand made z ekologicznych produktów. Produkty lotosowe wyglądają jak widać. Jedwabne są gładkie. Połączenie tych dwóch materiałów wygląda marnie. Jedwabny krawat z wplecionym takim sznurkiem, jeszcze zaciągniętym centralnie na wysokości klatki piersiowej…Chwiałem kupić taki lotosowy krawat, ale wszystkie były pozaciągane. No jak to założyć na spotkanie z panem perezesem...Przecież taki prezes może się nie poznać na wartości tego elementu i pomyśli, że jakiś borciuch do niego przyszedł. :) Krawatów z lotosu robić nie powinni.
W kolejnym sklepie trafiliśmy na panie z plemienia karen. Przy takim kołnierzu, spojrzenie w dół wydaje się niemożliwe. W świątyni skaczącego kota, koty były zbyt leniwe żeby skakać. Nic dziwnego skoro do jedzenia dostają smażoną rybkę, polować się nie chce. Na koniec jeszcze zachód słońca z łódki i koniec wycieczki.

Następnego dnia po śniadaniu, wybrałem się na wycieczkę rowerową. Po drugiej stronie jeziora są gorące źródła.
Dojechałem tam w kilkadziesiąt minut. Parłem do przodu mimo, że rower marki rower, a droga polna. Zrobiłem po drodze kilka foto stopów. Przed relaksem chciałem coś zjeść. Ta druga strona jeziora słynie również z potraw na bazie tofu. Zatrzymałem się w przydrożnej knajpie. Spotkałem przy okazji grupkę Polaków, którzy akurat wychodzili. Po krótkiej rozmowie z rodakami zasiadłem do stołu. Przyszedł pan i polecił mi sałatkę z tofu. Smażone tofu z warzywami. Trzy razy pytałem co to jest i czy jest na gorąco. Noo, to byłoby na gorąco, gdyby tego tofu nie usmażył rano, wyższą
temperaturę niż pokojowa, miało dać coś, co wyglądało jak zasmażka z koperkiem – to były tytułowe warzywa. Ja z tej złości nawet nie zrobiłem zdjęcia tego dania, wyglądało okropnie, zrobiłem za to zdjęcie szyldu tej restauracji. Odjechałem, ale niesmak pozostał. Do źródeł dojechałem w 10 min.

Jako turysta mogłem wybierać gdzie chce się relaksować. Źródła dla mężczyzn lub koedukacyjne. Męska część była pusta i przypomniała mi, jak wyglądał basen na inflanckiej 30 lat temu. Koedukacyjna, zdecydowanie lepiej wyglądała. Nawet bar był. Trzy zbiorniki z różną temperaturą, max 45 stopni. Wylatująca woda według obsługi miała 50 stopni, ale coś nie wydaje mnie się. Bo wylatując pod niewielkim ciśnieniem parzyła z odległości 1,5m. Namówiłem koleszkę z obsługi żeby to zmierzył, ale akurat przestali dopuszczać.
Jak już się wymoczyłem, to trzeba jakoś wrócić. Można to zrobić inną drogą - łódką dostać się na drugą stronę i stamtąd dalej rowerkiem. Jest chyba bliżej, bo w półmroku jechałem 30 minut. Jechałem po zmierzchu, bo po drugiej stronie zatrzymałem się na rybkę, chodziła za mną odkąd przyjechałem. Rybka była pierwsza klasa nga hpein. Wszyscy mówią, że ta rybka, tylko w tym jeziorze występuje. Niewykluczone.

Do przeprawy na drugą stronę miałem dwa podejścia. Pierwsze, ze starszym państwem z Francji. Panowie zapakowali rowerki, nas też próbowali zapakować jak kartofle. Zapytałem gdzie krzesła ma, wszystkie inne łódki miały krzesła. Poprosiłem więc, żeby w kulki nie leciał i krzesła przyniósł. A on, spryciula, te rowery tak poustawiał, że miejsca na krzesła nie było. Pomogłem mu przeorganizować i miejsce na krzesła się zrobiło, ale przynieść mu się nie chciało, więc wypakowali rowerki na brzeg. Od razu znalazła się druga łódka, już z krzesełkami, ale francuzi się na przewoźników obrazili i pojechali tą samą drogą, którą przyjechali. A ja poszedłem coś zjeść. Próbowałem zjeść rybkę. Pani miała w menu. Zapytałem co to za rybkę ma, czy duża, czy mała, czy świeża, czy mrożona, itp., itd. Nie najlepiej szła ta rozmowa, więc poprosiłem, żeby mi to pokazała. Pani mnie prowadzi do zamrażalki, no to już wiedziałem, że może być mrożona…ale nie spodziewałem się, że pani wyciągnie zlepek ryb, które zamroziła po usmażeniu. Podziękowałem ładnie i wróciłem do poszukiwań łódki.
Na druga stronę popłynąłem z parą młodych ludzi,
nie pamiętam jakiej narodowości.

Dopiero trzeciego dnia mogłem spokojnie, za dnia pospacerować po mieście. W poprzednich wychodziłem po zmroku i to nie na długo. bo życie na ulicach umiera po 21:00.
Przechadzając się po obrzeżnymi uliczkami i robiąc zdjęcia poznałem serdeczną panią z bambusowej chatki, stojącej przy drodze. Pani zaprosiła mnie na herbatkę posadziła przy stole, dała do obejrzenia pamiętnik, w którym jej goście robią wpisy. Mój wpis był pierwszym z polski, więc napisałem go po Polsku. Może kiedyś będziecie mili okazję go przeczytać.

Chwilę później natchnąłem się na salon masażu. Masaż Intharski. Po masażu z Bagan miałem mieszane odczucia, po prostu pani zniechęciła mnie do birmańskiego masażu, ale istniało prawdopodobieństwo, że po prostu nie miała pojęcia jak masaż wykonywać, a to czego doświadczyliśmy było pełną improwizacją. Dałem, więc drugą szansę, tym bardziej, że miał to być masaż wyłącznie z obszarów Inle. Pomyślałem wtedy o rytuałach japońskich, dedykowanych dla samurajów wracających z bitwy. Wyobraziłem sobie powracającego z połowów utrudzonego rybaka i jego żonę czekającą z utęsknieniem, pragnącą zrekompensować trudy dnia…. ;) W każdym razie nie zawiodłem się, bo masaż bardzo przyzwoity. Wykonywany przy użyciu naturalnego olejku kokosowego. 

Po masażu przy herbatce i mandarynkach poznałem nowych podróżników: Niemkę, Amerykankę, Bułgara i Singapurczyka. Na wieczór mówiliśmy się na wspólne wyjście na miasto. A dnia kolejnego z chłopakami pojechaliśmy na rowerach do jaskini. Sami, bo dziewczyny tego dnia wylatywały do Tajlandii.

Jaskinia medytacji nie jest daleko od miasta. Nawet na takim bylejakim rowerze da się dojechać.
Po drodze trafiliśmy do szkoły dla mnichów. Tam mieliśmy okazję zobaczyć mecz. Zobaczcie proszę, jak oni sobie doskonale radzą na boisku w klapkach/japonkach.
W jaskini było ciemno, gorąco i chyba niedługo ludzie zaczną tam mdleć, bo zawartość tlenu w powietrzu ciągle spada. 

W drodze powrotnej dwóch nagrzanych na motorku, a po powrocie znowu rybka i masaż.

Tego wieczora chłopaki pojechali w swoją stronę. Ja teleportowałem się następnego dnia do Kalaw.