Mawlamyine, Hpa-An, nadmorski kurort Ngwesaung
i Bago. Bago jest po drodze do Yangon i całkiem niedaleko, ale odpadło w
przedbiegach, tam jest taka akcja, żeby dać po piętnaście, a w moich
przewodnikach nic ciekawego o nim nie napisali. Pozostałe trzy miasta wiązały
się z przesiadką w Yangon, wiec jakby niechętnie. Mawlamyine i Hpa-An to
ten sam kierunek, na wschód. Plusem było to, że mogę się tam transferować z
tego samego dworca. Minusem natomiast, że to kolejne 6-8 godzin w autokarze. Nadmorski
kurort dodatkowo wymagał przedostania się na inny dworzec, położony po drugiej stronie
miasta. Postanowiłem, więc nieśpiesznie spędzać czas nad wodą i rysując kreski
na ścianie, obserwować ile dni mi zostanie.
Ponieważ
nad bajorkiem posiedziałem dni kilka, jako przystanek w drodze powrotnej wybrałem
Kalaw. To górskie miasteczko, oddalone o jakieś dwie godziny drogi. W nocy zimno,
czyli tak jak lubię (temperatura spadała nawet poniżej 10). Bezpośredniego
połączenia Kalaw - Nyaung Shwe nie ma, ale można dojechać pick upem do
skrzyżowania w kształcie litery T, a tam już przejeżdżają bydłowozy z Taunggyi do
Kalaw. Przejeżdżają, ale skąd niby biały turysta ma wiedzieć, jak wygląda taki
bus do kalaw… Nie ma dworca, nie ma rozkładu, a autobusy, busy i inni
przewoźnicy mają oznaczenia z cyklu „no name”. Mnie w wybraniu właściwego
pojazdu pomógł lokalny sklepikarz, który codziennie patrzy na drogę i
zorientowany jest w lokalnym systemie przemieszczania się. W drugą stronę taki
ruch wydaje mi się niemożliwy. Po pierwsze, weź wytłumacz birmańskiemu
kierowcy, że chcesz wysiąść na skrzyżowaniu, z którego masz zamiar dostać się
nad jezioro. Przecież nie wiesz jak to skrzyżowanie wygląda i jak się nazywa. Oczywiście, że
jest oznakowane, tyle tylko, że nie do końca zrozumiałymi dla Europejczyka
znakami. Po drugie, znajdź na tym skrzyżowaniu pick up nad jeziorko. Po trzecie
nawet jeśli wydaje Ci się, że wiesz jak nazwy miast wymówić to i tak po
birmańsku brzmi to inaczej. Jak z miasta o nazwie Mawlamyine, można zrobić coś co
w wymowie przypomina molomiaj?
Z Kalaw
ruch w stronę jeziora odbywa się pieszo. Przyjeżdżają tu miłośnicy długich
spacerów, po to aby podczas dwu lub trzy dniowych trekkingów dostać się nad jezioro.
Mnie te trekkingi nie interesowały, bo przecież znad jeziora przybyłem. Natomiast
chętnie połaziłbym po okolicach, nawet z noclegiem we wiosce z lokalesami.
Pytałem w kilku miejscach jak sobie wyobrażają organizację i przebieg tego
przedsięwzięcia. Wiecie, bardzo istotne punktu widzenia uczestnika kwestie, ile
kilometrów, w jakim czasie, jaką kondycję będzie miał przewodnik,
zabezpieczenie, sytuacje awaryjne, droga ewakuacyjna, itp., itd. Żeby to jakieś wyzwanie dla mnie było, też chciałem. Przecież
na spacer po okolicy to ja się sam mogę wybrać, a jak chcą brać za to pieniądze,
to niech się wezmą do roboty i przygotują. ;) W związku z tym, przedstawianie
oferty nie szło im łatwo. Wszyscy turyści chcą naginać nad bajoro, a ja jedyny, dziwny jakiś
i na dodatek wymagający.
Ale udało
się, znalazłem. Dwudniowy trekking, ok 20 km w jedną stronę, kilka różnych
wiosek do zobaczenia po drodze. Ja i przewodnik. Wyglądało to trochę nudno, ale
chciałem doświadczyć. Ponieważ widziałem tych przewodników (np. pan w kapelutku
ronaldino), pomyślałem, trudno, co zrobić, jak mi zejdzie po drodze albo
będzie marudzić, to go kojotom zostawię i gotowe.
Na
szczęście, na pewno na szczęście dla ronaldinho, zaproponowali, że dołączę grupy,
która wali w kierunku bajora, a na koniec drugiego dnia przywiozą mnie do
hotelu na motorku. Pomysł mi się spodobał pomimo, że nie lubię jeździć jako plecak. Miałem zobaczyć więcej lokalnej kultury i nie byłbym sam z
przewodnikiem na obcym terenie.
I wszystko
byłoby pięknie, gdyby pod koniec drugiego dnia, nie zaczął się tworzyć mordor nad
okolicą...
Po drodze nie padało, ale byłem przygotowany na ewentualność deszczu - wziąłem sobie worek waterproof. Gdy doszliśmy do wioski noclegowej, kierowca już na mnie czekał. Mieliśmy ruszyć po kolacji, a kucharzowi się przeciągało to gotowanie. Mnie się nie spieszyło, ale zapadał zmrok i nadal zbierało się na deszcz. Coś mnie tknęło, żeby zapytać ile będziemy jechać.....No i ten do mnie rozmawia, że 3 godziny...To ja sobie te 3 godziny zwizualizowałem. Jestem w górach na polnej drodze, siedzę na motorku, widzę ciemność, na deszczu i wilki jakieś... Chyba ty, roześmiałem się w głos i zaproponowałem, żeby wzięli koło itakdalej, bo ja jakby, w takich warunkach, wracać zamiaru nie mam. Zostałem, więc we wiosce na noc. Ja i siłą rzeczy mój kierowca. Jak tylko zasiedliśmy do kolacji zaczęło lać, lało całą noc i wszędzie naokoło, w Kalaw również. Rano zjadłem śniadanie, pożegnałem podróżników i wróciłem do hotelu. Przejażdżka trwała 45 min. Wracając widziałem jak na tych polnych drogach drogę budują. Przecież na tym piachu, za trzydzieści lat, przebiegnie z pewnością jasna długa, prosta, szeroka jak morze....
Mijałem też kolejnego mistrza logistyki, jechał na skuterku obłożony po kokardę pralinkami. Zdjęć, z oczywistych powodów, z tej części wycieczki nie ma.
Trekking sam w sobie całkiem spoko, Była z nas szóstka piechurów: birmański przewodnik, Belgijka, Francuzka, Portugalczyk, Angol (pościerany angol, to ten co się wyłożył na e-rowerze w Bagan) i ja. Dziarsko maszerowaliśmy prawie jak drużyna pierścienia.
Po drodze nie padało, ale byłem przygotowany na ewentualność deszczu - wziąłem sobie worek waterproof. Gdy doszliśmy do wioski noclegowej, kierowca już na mnie czekał. Mieliśmy ruszyć po kolacji, a kucharzowi się przeciągało to gotowanie. Mnie się nie spieszyło, ale zapadał zmrok i nadal zbierało się na deszcz. Coś mnie tknęło, żeby zapytać ile będziemy jechać.....No i ten do mnie rozmawia, że 3 godziny...To ja sobie te 3 godziny zwizualizowałem. Jestem w górach na polnej drodze, siedzę na motorku, widzę ciemność, na deszczu i wilki jakieś... Chyba ty, roześmiałem się w głos i zaproponowałem, żeby wzięli koło itakdalej, bo ja jakby, w takich warunkach, wracać zamiaru nie mam. Zostałem, więc we wiosce na noc. Ja i siłą rzeczy mój kierowca. Jak tylko zasiedliśmy do kolacji zaczęło lać, lało całą noc i wszędzie naokoło, w Kalaw również. Rano zjadłem śniadanie, pożegnałem podróżników i wróciłem do hotelu. Przejażdżka trwała 45 min. Wracając widziałem jak na tych polnych drogach drogę budują. Przecież na tym piachu, za trzydzieści lat, przebiegnie z pewnością jasna długa, prosta, szeroka jak morze....
Mijałem też kolejnego mistrza logistyki, jechał na skuterku obłożony po kokardę pralinkami. Zdjęć, z oczywistych powodów, z tej części wycieczki nie ma.
Trekking sam w sobie całkiem spoko, Była z nas szóstka piechurów: birmański przewodnik, Belgijka, Francuzka, Portugalczyk, Angol (pościerany angol, to ten co się wyłożył na e-rowerze w Bagan) i ja. Dziarsko maszerowaliśmy prawie jak drużyna pierścienia.
Zakurzeni
na maxa, bo kurz i pył były wszechobecne. Umyć mogliśmy się w rzece, ratowały
nas mokre chusteczki, żele antybakteryjne i inne cywilizacyjne wynalazki.
Wioski, w których spaliśmy były bez prądu i bieżącej wody. A woda pitna była
przechowywana w zadaszonych basenach…
Idąc napotykaliśmy
różne plemiona. Członków plemienia można rozróżniać po kolorach turbanów, a wszystkie
turbany spotykały się na targu. Znaczy plemiona żyją ze sobą w zgodzie albo na
targowisku się nie biją.
Drugiego
dnia wędrówki dostaliśmy bonusa i mogliśmy się teleportować do miejsca spotkania z pozostałymi trekkingowcami. Pojedyncze grupy łączyły się w jedną formację, tam gdzie dawali jeść i koc do spania.
Pierwszego
dnia pobytu w Kalaw wybrałem się ze Słowaczką i Anglikiem na wycieczkę do
Pindaya cave. W tej jaskini schowali wiele tysięcy różnych wizerunków buddy, każda figurka
została przez kogoś ufundowana. W trakcie wycieczki miałem okazję przyjrzeć
się ręcznej produkcji parasoli papierowych. Najpierw pani przynosi z lasu liany,
później je moczy i tłucze w nie młoteczkami, aż zrobi paćkę. Paćkę rozkłada na
sitku, przyozdabia kwiatuszkami, wystawia na słoneczko do wyschnięcia.
Pozostałe elementy pan robi ręcznie z bambusa.
W miasteczku
mieszkańcy celebrują pełnię. W ciągu dnia, w mnichonarium położonym w górach, a
wieczorem zapalają księżycowi świeczki. Wykładają te świeczki w różnych
miejscach, im wyżej tym lepiej, a że najwyższy jest dach świątyni, to włażą tam
po drabinach. Tego wieczoru, wybrałem się z grupą francuzów na kolację. Po
drodze naszą uwagę przyciągnęła świeczkowa droga. Prowadziła ona na podwórko.
Gdy dzieciaki zobaczyły, że się przyglądamy i robimy zdjęcia zaprosiły nas do
środka. Szkoła z internatem/domem dziecka dla dzieci, które w swoich wioskach
nie mogłyby chodzić do szkoły. Pan w turbanie na tle tablicy to Tommy Aung
Ezdani założyciel RDS.
![]() |