wtorek, 18 lutego 2014

kalaw

Ponieważ było wiadomo kiedy muszę być w Yangon, na ostatnie dni pobytu, brałem pod uwagę kilka birmańskich atrakcji turystycznych.

Mawlamyine, Hpa-An, nadmorski kurort Ngwesaung i Bago. Bago jest po drodze do Yangon i całkiem niedaleko, ale odpadło w przedbiegach, tam jest taka akcja, żeby dać po piętnaście, a w moich przewodnikach nic ciekawego o nim nie napisali. Pozostałe trzy miasta wiązały się z przesiadką w Yangon, wiec jakby niechętnie. Mawlamyine i Hpa-An to ten sam kierunek, na wschód. Plusem było to, że mogę się tam transferować z tego samego dworca. Minusem natomiast, że to kolejne 6-8 godzin w autokarze. Nadmorski kurort dodatkowo wymagał przedostania się na inny dworzec, położony po drugiej stronie miasta. Postanowiłem, więc nieśpiesznie spędzać czas nad wodą i rysując kreski na ścianie, obserwować ile dni mi zostanie.

Ponieważ nad bajorkiem posiedziałem dni kilka, jako przystanek w drodze powrotnej wybrałem Kalaw. To górskie miasteczko, oddalone o jakieś dwie godziny drogi. W nocy zimno, czyli tak jak lubię (temperatura spadała nawet poniżej 10). Bezpośredniego połączenia Kalaw - Nyaung Shwe nie ma, ale można dojechać pick upem do skrzyżowania w kształcie litery T, a tam już przejeżdżają bydłowozy z Taunggyi do Kalaw. Przejeżdżają, ale skąd niby biały turysta ma wiedzieć, jak wygląda taki bus do kalaw… Nie ma dworca, nie ma rozkładu, a autobusy, busy i inni przewoźnicy mają oznaczenia z cyklu „no name”. Mnie w wybraniu właściwego pojazdu pomógł lokalny sklepikarz, który codziennie patrzy na drogę i zorientowany jest w lokalnym systemie przemieszczania się. W drugą stronę taki ruch wydaje mi się niemożliwy. Po pierwsze, weź wytłumacz birmańskiemu kierowcy, że chcesz wysiąść na skrzyżowaniu, z którego masz zamiar dostać się nad jezioro. Przecież nie wiesz jak to skrzyżowanie wygląda i jak się nazywa. Oczywiście, że jest oznakowane, tyle tylko, że nie do końca zrozumiałymi dla Europejczyka znakami. Po drugie, znajdź na tym skrzyżowaniu pick up nad jeziorko. Po trzecie nawet jeśli wydaje Ci się, że wiesz jak nazwy miast wymówić to i tak po birmańsku brzmi to inaczej. Jak z miasta o nazwie Mawlamyine, można zrobić coś co w wymowie przypomina molomiaj?

Z Kalaw ruch w stronę jeziora odbywa się pieszo. Przyjeżdżają tu miłośnicy długich spacerów, po to aby podczas dwu lub trzy dniowych trekkingów dostać się nad jezioro. Mnie te trekkingi nie interesowały, bo przecież znad jeziora przybyłem. Natomiast chętnie połaziłbym po okolicach, nawet z noclegiem we wiosce z lokalesami. Pytałem w kilku miejscach jak sobie wyobrażają organizację i przebieg tego przedsięwzięcia. Wiecie, bardzo istotne punktu widzenia uczestnika kwestie, ile kilometrów, w jakim czasie, jaką kondycję będzie miał przewodnik, zabezpieczenie, sytuacje awaryjne, droga ewakuacyjna, itp., itd. Żeby to jakieś wyzwanie dla mnie było, też chciałem. Przecież na spacer po okolicy to ja się sam mogę wybrać, a jak chcą brać za to pieniądze, to niech się wezmą do roboty i przygotują. ;) W związku z tym, przedstawianie oferty nie szło im łatwo. Wszyscy turyści chcą naginać nad bajoro, a ja jedyny, dziwny jakiś i na dodatek wymagający.
Ale udało się, znalazłem. Dwudniowy trekking, ok 20 km w jedną stronę, kilka różnych wiosek do zobaczenia po drodze. Ja i przewodnik. Wyglądało to trochę nudno, ale chciałem doświadczyć. Ponieważ widziałem tych przewodników (np. pan w kapelutku ronaldino), pomyślałem, trudno, co zrobić, jak mi zejdzie po drodze albo będzie marudzić, to go kojotom zostawię i gotowe.
Na szczęście, na pewno na szczęście dla ronaldinho, zaproponowali, że dołączę grupy, która wali w kierunku bajora, a na koniec drugiego dnia przywiozą mnie do hotelu na motorku. Pomysł mi się spodobał pomimo, że nie lubię jeździć jako plecak. Miałem zobaczyć więcej lokalnej kultury i nie byłbym sam z przewodnikiem na obcym terenie.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby pod koniec drugiego dnia, nie zaczął się tworzyć mordor nad okolicą...
Po drodze nie padało, ale byłem przygotowany na ewentualność deszczu - wziąłem sobie worek waterproof. Gdy doszliśmy do wioski noclegowej, kierowca już na mnie czekał. Mieliśmy ruszyć po kolacji, a kucharzowi się przeciągało to gotowanie. Mnie się nie spieszyło, ale zapadał zmrok i nadal zbierało się na deszcz. Coś mnie tknęło, żeby zapytać ile będziemy jechać.....No i ten do mnie rozmawia, że 3 godziny...To ja sobie te 3 godziny zwizualizowałem. Jestem w górach na polnej drodze, siedzę na motorku, widzę ciemność, na deszczu i wilki jakieś... Chyba ty, roześmiałem się w głos i zaproponowałem, żeby wzięli koło itakdalej, bo ja jakby, w takich warunkach, wracać zamiaru nie mam. Zostałem, więc we wiosce na noc. Ja i siłą rzeczy mój kierowca. Jak tylko zasiedliśmy do kolacji zaczęło lać, lało całą noc i wszędzie naokoło, w Kalaw również. Rano zjadłem śniadanie, pożegnałem podróżników i wróciłem do hotelu. Przejażdżka trwała 45 min. Wracając widziałem jak na tych
polnych drogach drogę budują. Przecież na tym piachu, za trzydzieści lat, przebiegnie z pewnością jasna długa, prosta, szeroka jak morze.... 

Mijałem też kolejnego mistrza logistyki, jechał na skuterku obłożony po kokardę pralinkami. Zdjęć, z oczywistych powodów, z tej części wycieczki nie ma.

Trekking sam w sobie całkiem spoko, Była z nas szóstka piechurów: birmański przewodnik, Belgijka, Francuzka, Portugalczyk, Angol (pościerany angol, to ten co się wyłożył na e-rowerze w Bagan) i ja. Dziarsko maszerowaliśmy prawie jak drużyna pierścienia.
Zakurzeni na maxa, bo kurz i pył były wszechobecne. Umyć mogliśmy się w rzece, ratowały nas mokre chusteczki, żele antybakteryjne i inne cywilizacyjne wynalazki. Wioski, w których spaliśmy były bez prądu i bieżącej wody. A woda pitna była przechowywana w zadaszonych basenach…
Idąc napotykaliśmy różne plemiona. Członków plemienia można rozróżniać po kolorach turbanów, a wszystkie turbany spotykały się na targu. Znaczy plemiona żyją ze sobą w zgodzie albo na targowisku się nie biją.
Drugiego dnia wędrówki dostaliśmy bonusa i mogliśmy się teleportować do miejsca spotkania z pozostałymi trekkingowcami. Pojedyncze grupy łączyły się w jedną formację, tam gdzie dawali jeść i koc do spania.

Pierwszego dnia pobytu w Kalaw wybrałem się ze Słowaczką i Anglikiem na wycieczkę do Pindaya cave. W tej jaskini schowali wiele tysięcy różnych wizerunków buddy, każda figurka została przez kogoś ufundowana. W trakcie wycieczki miałem okazję przyjrzeć się ręcznej produkcji parasoli papierowych. Najpierw pani przynosi z lasu liany, później je moczy i tłucze w nie młoteczkami, aż zrobi paćkę. Paćkę rozkłada na sitku, przyozdabia kwiatuszkami, wystawia na słoneczko do wyschnięcia. Pozostałe elementy pan robi ręcznie z bambusa.

W miasteczku mieszkańcy celebrują pełnię. W ciągu dnia, w mnichonarium położonym w górach, a wieczorem zapalają księżycowi świeczki. Wykładają te świeczki w różnych miejscach, im wyżej tym lepiej, a że najwyższy jest dach świątyni, to włażą tam po drabinach. Tego wieczoru, wybrałem się z grupą francuzów na kolację. Po drodze naszą uwagę przyciągnęła świeczkowa droga. Prowadziła ona na podwórko. Gdy dzieciaki zobaczyły, że się przyglądamy i robimy zdjęcia zaprosiły nas do środka. Szkoła z internatem/domem dziecka dla dzieci, które w swoich wioskach nie mogłyby chodzić do szkoły. Pan w turbanie na tle tablicy to Tommy Aung Ezdani założyciel RDS