środa, 19 lutego 2014

Birma - epilog

Gdy wróciłem z górskiej przygody miałem sporo czasu, żeby się wykąpać, spakować, zjeść drugie śniadanie i pokręcić po mieście.

Autokar do Yangon odjeżdżał późnym wieczorem. W luku bagażowym ktoś spał…Ja też całą drogę przespałem, w nieco lepszych warunkach. Było zaledwie kilka osób w środku, więc mogłem się rozłożyć na samym końcu. 
Zanim skierowałem swoje stopy ;) w kierunku lotniska mogłem połazić po okolicy i zrobić kilka fotek.

Lotnisko jest spore, ale tumów na nim nie zauważyłem. Po odprawie można zrobić ostatnie birmańskie zakupy. Jest ogólnodostępne wifi, na stolikach pod slupami stoją telefony, z których można za darmo dzwonić na lokalne numery. W toaletach są napisy, że woda nie nadaje się do picia, może tylko na lotnisku się nie nadaje. ;) 
Lot trwał godzinę, zanim się obejrzałem samolot podchodził do lądowania. Pomiędzy Birmą, a Tajlandią jest 30 minut różnicy w czasie. W Birmie jest wcześniej.


Do zakończenia opowieści o Birmie pozostało jeszcze tylko kilka wątków.

Bya Har to birmański artysta. Pierwszy raz spotkałem się z tym utworem w Yangon. Gdy go słucham, mam przed oczami roześmiane dzieciaki, rżnące w gałę na środku ulicy. Trochę polotu i finezji w tym smutnym jak …. mieście.

Zimne wieczory nad jeziorem urozmaicane były przez nocnych wyjców, a wodą to wycie się niosłooo… Jak na razie, nie udało mi się wrzucić pliku mp3 na you tuba, ale pracuje nad tym.
 
Jedzenie w birmaskim stylu nie przypadło mi do gustu. Ryż i osobno podane dodatki. Wszystko pycha, tylko dlaczego zrobione na wiadrze oleju i podane na zimno… Warzywa  w połączeniu z ciepłym ryżem jeszcze ujdą, ale dodatkowo dochodzi do tego jakaś ohydną przyprawa, naprawdę ohydna. Nie zawsze ją dodają i nie doszedłem kiedy i do czego. Nie udało mi się z żadnym kucharzem ustalić, co tam dodał od siebie, zrobił to przecież w dobrej wierze. Namierzyłem to po zapachu i dotarłem do słoika, ale pani nie umiała wyartykułować, co w nim ma… Nie mam więc pewności, co za paskudztwo, ale nie wykluczone, że to tamaryn. Owoce, prosto z drzewa są całkiem dobre. W wyglądzie przypominają fistaszki, mają skorupkę, a w środku pestki pokryte cienką warstwą miąższu, ale tylko miąższ jest jadalny. Skrobiesz go zębami, a pestkę wypluwasz, pewnie można też ssać jak landrynkę. Jeśli oni z tego, robią to obrzydlistwo, to do końca życia pozostanie dla mnie tajemnicą jak. Może z tych pestek, co to je wypluwają? :)
Niewątpliwie w kategorii miejscowe rarytasy prym wiodą podroby. Można je zjeść na każdej ulicy. Zapewne kupione na bazarze, jak i wszystko, co kiedyś chodziło, skakało czy pływało. Że to normalnie funkcjonuje, w takich temperaturach, bez lodówki. Może proces gotowania i smażenia załatwia sprawę, ale zrobienia z tego tatarka sobie nie wyobrażam. Spotkałem się z kefirem, podają go jako napój z lodem, ale zanim do tego lodu trafi, podgrzewa się w miskach... Nie skusiłem się.
Noodle w wersji shan, jadłem i na zimno i na ciepło. Pewnie zależy to od pory dnia, w sensie czy makaron zdążył wystygnąć. To prosta w przygotowaniu potrawa, do miseczki wrzuca kluski, odrywa je od większej całej kupy (bardziej wyrafinowany kucharz trzyma je pod firanką, żeby muchi nie leciały), sosik, jeden, drugi, obowiązkowo cukier, memła to łapskiem, a na koniec posypuje czymś, co przypomina w wyglądzie prażoną cebulkę.
Jadłem wiec ryż, ryż, ryż, ryż i warzywka na zmianę z noodle soup. Raz zdarzyło się, że miałem w warzywkach mrówki, pewnie kapusta była, co druga myta...W niektórych krajach jedzą mrówki, mrówkojad je mrówki…Czasami wpadnie też muszka albo kłaczek...Człowiek zjada w ciągu życia jakąś liczbę owadów, a tu na pewno te statystyki poprawia.
Na owoce morza i ryby radzę zwrócić szczególną uwagę. Bardzo lubię, ale jem je tylko tam gdzie jest blisko do morza. Zauważcie proszę, że oni tutaj nie mają ciężarówek chłodni i wszystko przewożą w lodzie, a ten lód w takich temperaturach szybko się topi. Więc im dalej od wybrzeża, tym większe prawdopodobieństwo przebywania w ciepełku i ryzyko wątpliwej świeżości.

Bardzo mnie ucieszyło, że w każdej jadłodajni, czy restauracji serwują gorącą, zieloną herbatkę. Na każdym stoliku stoi dzbanek. Mają też przygotowane do tej herbatki naczynka. W misce z wodą. Po wypiciu naczynko należy odłożyć z powrotem, ono się tam myje i już jest gotowe do kolejnego użycia. Woda w misce czasami jest zielona od herbatki, przecież nie strząchnie pozostałości na podłogę, bo to nieelegancko. Są też herbaciarnie w których podają herbatkę ze skondensowanym mlekiem. Mają do tego takie minikufelki. Ta mleczna herba występuje również w wersji rozpuszczalnej 3 w 1. 
Restauratorzy byli trochę zdziwieni, gdy prosiliśmy o nowe naczynka lub minikufelki, a później wycieraliśmy je serwetkami. A raz, gdy wziąłem normalny kufel, bo przecież z tego małego cuda człek pragnienia nie zaspokoi, to wziął mi go zabrał, bo to do lodu, a nie do herbaty...Esteta, kurcze się znaleźli....
Trudno mi ocenić jakiej wody używają do przygotowanie tych herbatek...Jeśli kranówy, to wierzę, że w procesie gotowania wszystkie ameby i inne takie się wygotowywały.

Birmańczycy mają tutaj okropne uzależnienie. Żują sobie listki z domieszkami. Te listki to betel. Betel, według wiki obok maku, konopi indyjskiego, haszyszu i koki jest uznawany za narkotyk, znany od tysięcy lat. Przyjrzałem się procesowi kręcenia takiej gumy do żucia.
Biorą listek smarują białą mazią, trochę tego, trochę tamtego, zawija i gotowe…zaciekawiło mnie takie białe smarowidło. Miałem wrażenie, że to jakiś rodzaj naturalnego kleju (czytaj jadalnego). Jeden z producentów próbował wytłumaczyć mi o co cho. Pokazał na kamień, zapalniczkę i wodę. Z tych kalambur wychodzi light stone albo fire stone – oba kojarzą mi się z pokemonami. Jakby tego nie interpretować, połączenie tych składników do jedzenia się nie nadaje. Osad naokoło słoiczków podchodzi mi pod tynk, jest twarde, ale da się zeskrobać paznokciem.
Można to kupić wszędzie: na ulicy, na straganie, w knajpie, na dworcu, w sklepie.
Noo, to oni sobie to żują. Mają po tym ślinotok i plują na czerwono gdzie popadnie. Najgorsi są tacy, którzy plują przez okna samochodów, bo idąc czy jadąc obok możesz oberwać tym co się panu ulało. Przecież toto nie patrzy w lusterka czy ktoś się nie zbliża. Jeden taki smakosz próbował nacharchać przez okno w autobusie, tylko zapomniał je dzikus otworzyć. W autobusach do plucia mają plastikowe torebki jak na śmieci, ale po co jej użyć. W knajpach z kolei, przy każdym stoliku stoi specjalny koszyk na śmieci - spluwaczka.
Przeżuwacza łatwo rozpoznać. Ma czerwone, wyżarte zęby, przekrwione, pożółkłe oczy i od popołudnia nie idzie się z nim dogadać, taki otumaniony po tych cukierkach jest.

Na bilbordach prowadzone są kampania skierowane do motocyklistów. Azjaci nie dbają o bezpieczeństwo i ubierają się na motor po swojemu. Ruch w Birmie jest prawostronny, ale kierowcy w samochodach mają kierownicę po tej samej stronie czyli po prawej. Przy okazji, inny billboard, ciekawe czego dotyczy. 

Z racji braku umów roamingowych z innymi państwami telefonu komórkowe nie działają. To ważna informacja dla podróżnika, którego bank autoryzuje transakcje via sms. W takim przypadku zapłacenie kartą kredytową za bilet lotniczy jest niemożliwe, a wykonanie przelewu będzie wymagało kontaktu telefonicznego z bankiem. Na szczęście są banki, które mają w ofercie różne metody autoryzacji transakcji i logowania, co można dowolnie skonfigurować.