Wydostać się z Yangon można bez trudu, właściwie wszędzie są agenci sprzedający bilety. (Nawet trafił się jeden ticketing manager). Można wjeżdżać i wyjeżdżać codziennie. Sprawdziliśmy różne możliwości i kierunki, pociąg, który do Mandalay jedzie ponad 15h, busy, jadące 12h w kierunku nadmorskich miejscowości. Po rozważeniu wszystkich możliwości wybraliśmy kierunek i środek transportu. Okazało się, że do Mandalay kursuje nocny vip bus i podróż zajmuje 8h.
Znaleźliśmy się na mandalayskim dworcu kilka minut po godzinie 5, zaopiekował się nami dobrze komunikujący się guaid. Zaproponował taksówkę w rozsądnej cenie, nawet niższej niż zakładaliśmy oraz wycieczkę połączoną z sunrise na moście…. Nie wspomniał o tym, że ten most, to jedna z większych atrakcji turystycznych - U Bein’s Bridge, bo pewnie od razu byśmy na to poszli. Na nasze szczęście, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski zadzwonił do Polaka, którego poznał kilka dni wcześniej, żebyśmy sobie z rodakiem pogadali… Zdziwiłem się, że tak, sam z siebie wybrał numer, nie poganiał w rozmowie. Zapytałem mojego rozmówcę, czy ma lokalną kartę, mówił, że ma orange. Nasze telefony nie znajdowały sieci, bo w birmie roaming nie bangla, ale może orange działa wszędzie. ;)
Po południu zwiedziliśmy mandalay palace. To wielka fortyfikacja z fosą. Turysta może dostać się do środka tylko z jednej strony i ma udostępniony tylko centralnie umiejscowiony pałac. Reszta terenów należy do wojska i oprócz koszar są domy dla rodzin wojskowych.
Przed wejściem do pałacu wszystkie napisy nakazują zdjęcie obuwia, ale już nie informują, że bez butów to tylko do budynków, a ponieważ zwiedzanie zaczyna się od budynku, zostawiliśmy buty tam gdzie chcieli i dalej w części podwórkowej chodziliśmy boso, po kamykach. Na terenach przyległych do pałacu znaleźliśmy bagno, samolot i pociąg. Tam już byliśmy w butach. :)
W kolejnych dniach, nieśpiesznie zwiedziliśmy Mandalajskie świątynie: Atumashi Kyaungdawgyi, Shwenandaw Kyuang, Kuthodaw Paya, Sandamuni Paya, Mandalay Hill, Mahamini paya, Kyauktawgyi paya.
Mandalay Hill przyciąga mnóstwo turystów na sunset. Koczują pod barierkami czekając, aż się zacznie ściemniać. Na samą górę można wejść na piechotę lub wjechać motorkiem/samochodem.
Udało mi się wypożyczyć motorynkę. Pierwszy raz jeździłem półautomatem. Nie ma sprzęgła, cztery biegi, ale do obsługi producent przewidział dwa wichajstry. Na wyższy, wrzucam w dół wystającą blaszką z przodu, a zrzucam wajchą z tyłu, niewygodne to okrutnie - nie da się obsłużyć piętą, wiec muszę całą stopę przenieść do tyłu. A jak chcesz użyć jednocześnie tylnego hamulca, to już niewykonalne, bo prawą nogą, którą masz z przodu naciskasz hamulec, a lewą, którą masz z tyłu powinieneś kopać w wajchę zmiany biegów. Weź to teraz skoordynuj. Fajne jest to, że mają pikacze w kierunkowskazach, włączasz pika, wyłączasz nie pika. Tym sposobem nie zapominasz wyłączać.
Wybraliśmy się do Paleik i Inwa (stara stolica). W paleiku, zachęceni napisem przy posterunku „may I help you” wstąpiliśmy zapytać, gdzie jest snake temple. Panowie policjanci tak byli zaskoczeni działaniem napisu, że przydzielili jednego, który popilotował do świątyni, tam pojawił się drugi, w charakterze tłumacza. Oprowadzili po świątyni węża, czasami to miałem wrażenie, że pilnują żebyśmy węża nie uprowadzili. ;) Gdy się upewnili, że wąż jest bezpieczny zapytali co chcemy robić dalej. Plan mieliśmy, aby zrobić kilka fotek ruinom, które mijaliśmy po drodze i zjeść coś. Tak się stało, eskortowali nas do kolejnego miejsca, w międzyczasie, znalazł się trzeci do naszego zabezpieczenia.
Kolejne ruiny i kolejne i przyjechaliśmy do jak nam powiedziano szkoły mnichów, przywitał nas chyba naczelny mnich. Panowie pouczyli, że należy zdjąć buty, dziwne było to, że od razu jak zsiedliśmy z motorka, a jeszcze dziwniejsze, że naczelnik chodził w klapkach, widocznie nasze buty nie były wystarczająco święte.
W ostatniej świątyni weszliśmy z jednej strony i wyszliśmy z drugiej. Zaraz za wyjściem była tkalnia. Pan policjant z dumą przedstawił pracującą tam siostrę. Po wizycie w tkalni nadszedł czas na lunch. Tu panowie zapytali co chcemy zjeść…No i bariera językowa i kulturowa okazała się nie do pokonania. Szczerze mówiąc, to mieliśmy nadzieję, że nas zostawią i zjemy w jednym z ulicznych barów, ale panowie najwyraźniej do samego końca chcieli sprawować opiekę. Chcieliśmy zjeść coś na ciepło i może niepotrzebnie tłumacząc wspominaliśmy o zimnym lodzie i gorącym słońcu.
Panowie zabrali nas do restauracji przy wylotówce. Kelner zaprowadził nas do oddzielonej, zasłoniętej firankami, klimatyzowanej sali z dużym eliptycznym stołem. Przyniósł menu po myanmarsku, zamówiliśmy wodę, tłumacząc, że już czas na Inwe. Trochę byliśmy zmęczeni tą nadopiekuńczością. Panowie wskazali nam drogę na skróty, więc po wymianie pożegnalnych serdeczności oddaliliśmy się.
Do Inva dojechaliśmy w kilkanaście minut. Później zastanawialiśmy się z czego wynikała ta opieka. Może dlatego, że obaj byliśmy w bojówkach i uznali, że trzeba wesprzeć kolegów z mundurówki albo pilnować żeby biali komando jakiegoś numeru nie wycieli, a może po prostu, byliśmy pierwszą dwójką białych na motorku w tamtych okolicach.
Odwiedziliśmy kilka okolicznych atrakcji, w postaci świątyń i pałaców Bagaya_Monastery, Maha Aungmye Bonzan Monastery i jeszcze kilka po drodze. A gdy słońce zaczęło gasnąć, zaczęliśmy myśleć o znalezieniu drogi powrotnej. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy zapytani o mandalay, wysyłali nas nad rzekę…mostu oczywiście brak…z czystej ciekawości pojechałem to sprawdzić. Okazało się, że jest prom i można na niego zabrać skuterek. Prom to za dużo powiedziane, łódka taka…No to wyobraźcie sobie, że zjeżdżam po zapiaszczonej dróżce na drewniany podest, przejeżdżam przez przycumowaną łódkę i wjeżdżam na kolejną, już docelową….A po pokonaniu rzeki, podjeżdżam pod stromą na 45% górkę, pomagając motorkowi nóżkami, bo sam by nie podjechał. Taka sytuacja, czad.
W planach być trzy miejsca, ale po przygodach w Paleiku, na Sagaing nie starczyło czasu.
Z mandalay można dopłynąć promem do Mingun. Prom odchodzi o 9 rano i wraca o 13. Płynie ok 40 min, a 3 godziny na miejscu to więcej niż wystarczająco, bo to mała wioska. Porażką jest to, że trzeba zapłacić za wejście po schodach do środka mingun paya, żeby zobaczyć wymalowany na biało, niewielki, 2m2 pokoik z buddą. W cenie było też muzeum, ale zamknięte…Normalnie poczuliśmy się orżnięci. Są schody, które prowadzą na górę, ale zagrodzone napisem, żeby nie włazić.
W miasteczku jest też dzwon. No i to chyba tyle z tamtejszych atrakcji.
Mandalajskie mniszki już nie chodzą na żebry, przynajmniej ja nie widziałem. Jedna za drugą, podchodzą pod drzwi lokalnych restauratorów i otrzymawszy po łyżce ryżu przechodzą dalej.
Pod świątyniami i w korytarzach wiodących do świątyń, urządzili sobie bazary. Ci bardziej bezczelni kupcy, rozkładają się pod samym buddą. Nie wiem dlaczego oczekują, żeby bez butów wchodzić już do tych korytarzy…Od kiedy to bazar jest miejscem świętym?
Na ulicach różne cuda.
Podczas spaceru przyłapałem jednego tuktukowca na przerwie na siku. Stanął sobie na moście, podwinął kieckę, przykucnął i wypuścił węża do kanału..
Innego pana na motorku, przyuważyłem jak się golił, zobaczył, że próbuję zdjęcie zrobić i się ucieszył, bo pomyślał, że chcę zrobić zdjęcie dziewczynce którą trzymał przed sobą…więc jest zdjęcie dziewczynki i pana z maszynką jednorazową w ręku.
Wiatraczki są zrobione z banknotów. To oczywiste, że wartość wartość wiatraczka rośnie wprost proporcjonalnie do nominałów i liczby użytych banknotów...
Wypożyczalnia rowerków mr. jerry & missyi. Birmańska prasa z nagłówkami w języku angielskim. Stoisko z butami i dwoma, na pozór identycznie wyglądającymi, pudełkami dr. martens -> dr. martees.
Autoryzowane i licencjonowane kantory... Ciekawe kto je autoryzuje i na jakich zasadach:)
W jednej z lokalnych jadłodajni spotkaliśmy turystów z Europy przy piwku. Chyba nie sprawdzili wcześniej toalet.. Na narciarza, z papierem toaletowym zaczepionym o żarówkę pod sufitem…
Sporo chińskich biznesów i inwestycji. Knajpy, hotele, hurtownie. Niedługo przejmą wszystko. Doskonale to obrazuje zdjęcie, z rozwieszonym na pierwszym planie ręcznikiem "made in china", który powiewa jakby metka dołączona do krajobrazu.
Zupełnie przypadkiem trafiliśmy na wybory miss mandalay albo modelki roku… Uroczysta gala z różnymi występami w trakcie, panowie kelnerzy w garniturach „pod muszką”, co prawda w japonkach, ale tu inna kultura. Klaskali co czas jakiś, żeby publiczność zachęcić. Zupełnie nie wiem o co chodziło z zarzucaniem łańcuchów choinkowych na szyje kandydatek…wchodził na scenę, przyozdabiał dziewczę, klaskał i schodził.