Đà Lạt (DL) - uzdrowisko położone w górach andamańskich nad rzeką Cam Ly.
Z tej rzeczki z ludzką pomocą powstało bajoro xuan huong lake, obok zbiornika jest ogród botaniczny i pole golfowe.
Golfiarzy podejrzałem przez ogrodzenie, a w ogrodzie nie
byłem. Zrobiłem podejście, ale przyszedłem na krótko przed zamknięciem i
później jakoś było nie mi po drodze.
W Dalat i okolicach jest dużo do zobaczenia. Wszystkie miejsca
i atrakcje są opisane na stronie internetowej http://www.dalattrip.com.
Samodzielne zwiedzanie na wypożyczonym motorku to najlepszy, ale nie najłatwiejszy
sposób poznawania okolicy. Dla szukających kolegów lub lubiących jeździć
„na plecak”, jest prężnie działający gang motocyklowy „easy riders”. To tacy
mototuktukowcy na chopperach. Mają w swojej ofercie zarówno wypady za miasto
jak i przejazdy w jedną stronę do kolejnych turystycznych miejsc.
Przypominam
sobie, że w Kompong Thom (Kambodża) proponowali mi taki kilkudniowy
mototrekking. Tylko, że tam mają takie małe pierdziawki, więc albo oni nigdy nie
jeździli na tym jako plecak, albo szukają leszka na dziurawy kajak.
Na początek zrobiłem sobie przejażdżkę po okolicznych górkach
i wycieczkę nad dwa pobliskie wodospady - Prenn i Datanla. Najpierw Pren, który
jest dalej. W tym kierunku jest też trzeci, ale ponieważ to 50km w jedną stronę,
zostawiłem go sobie na odrębną wyprawę. Pod oba wodospady podjeżdżają autokary
z Rosjanami. Nawet panie na straganach próbują gadać po rusku. Pren to taka popierdułka,
Datanla jest bardziej okazały i ma kilka poziomów. Zaraz przy wejściu
jest rollercoster, który zabiera turystów w dół do najwyżej położonego progu. Roller
zasuwa jak zły, dobrze, że pasem przypiąłem plecak, bo na bank by wypadł. Do kolejnego punktu widokowego dojeżdża kolejka linowa. Z samej góry można
też zejść, jednak wtedy ominie nas widok spadającej wody. Kolejka została
poprowadzona nad samym urwiskiem i można je zobaczyć tylko z wagonika. W drodze
powrotnej nagrałem filmik. Do trzeciego, ostatniego tarasu można się
dostać tylko windą. Drzwi otwierają się kilka metrów przed urwiskiem. Dalej
pójść się nie da, ale za wodą widać ścieżkę, ławeczki i żółty kosz na śmieci, pewnie
da się wleźć od dołu albo jakąś inną drogą.
Po powrocie do miasta zwiedziłem katedrę, letnią rezydencję ostatniego cesarza Wietnamu Bảo Đại
oraz zabytkowy dworzec kolejowy. Otwarte okienka kasowe i wywieszony obok drukowany rozkład jazdy mogłyby wskazywać, że
nadal jest czynny.
Elephant waterfall to wodospad, który znajduje się jakieś 30
kilometrów od DL. Znalezienie drogi do niego było bardziej skomplikowane niż sądziłem, moja mapka kserówka okazała się być do bani, a google nie wiedziało o co pytam. Jeszcze wtedy nie znałem
dalatckiej strony, na której można znaleźć koordynaty. Właściwy kierunek
wskazali mi napotkani geodeci, ale dla pewności zatrzymałem się przy pierwszym
biurze turystycznym. Tam, miła pani wstukała mi wietnamską nazwę „Thac voi”. Dopiero
wtedy google się odnalazł. Droga prowadzi przez wielką górę i ponad 5
kilometrów jest w trakcie budowy. Gdy wracałem, zanosiło się na deszcz. Na mnie
pokropiło trochę, a na tą drogę przyszłości to się chyba wiadro wody z nieba
urwało. Zrobiło się błocko, motorkiem woziło jak motorówką. Musiałem płozy
wysunąć, żeby to jakoś ustabilizować. Pomiędzy głazami ugrzązł CAT, a
ciężarówka na zblokowanych kołach zjeżdżała jak po lodzie. Zdjęć z tej części
nie ma bo telefon zamknąłem pod siedzeniem, żeby nie zmókł.
Przy wodospadzie, góralki prowadzą sklep z własnoręcznie
utkanymi wyrobami. Z ciekawostek, obok obrusów, szalików i chust - plecak, który można poskładać i zapiąć do rozmiarów
niewielkiego owalnego pudełka po landrynkach. Wracając zatrzymałem się u hodowcy
łaskunów, a raczej producenta kawy luwak i bimbru z ryżu.
Pongour to jest dopiero wodolej. Woda spływa z
góry jak po schodach. Nagrałem film panoramiczny, aby w pełni oddać to co widziałem. To jest ten najdalej położony wodospad. Skręt z głównej
ulicy łatwo przegapić, bo drogowskaz z informacją, że należy odbić w prawo jest
ukryty w krzakach. Całe szczęście działał licznik kilometrów i miałem ustawione
google maps.
Po drodze mijałem piękne okoliczności przyrody i grupki
kolarzy. Zrobiłem kilka fotostopów, a w trakcie jednego z nich udało mi się
przeprowadzić wywiad z rowerzystą. Od czterech dni jechali z HCMC w pełnym
słońcu. Trzysta kilometrów, chyba by mi się nie chciało.
Przed tą wycieczką skuterek zalałem pod korek. Na sto
kilo powinno być więcej jak wystarczająco, mimo to w drodze powrotnej zabrakło
mi paliwa. Najwyraźniej miałem wir w baku, a wskaźnik od wachy przekłamywał. Przyznaję,
że wracając odkręcałem na maxa i zwolniłem dopiero jak zaczął się krztusić. Niestety
było już po jabłkach, stanął jakieś sto metrów za Dantalą. To oznaczało, że mam
przynajmniej 3km pchania pod górę. Tyle jest do szczytu, z którego startuje
kolejka linowa. Widziałem, że przy kolejce pani sprzedaje whiskey do motorków.
A jeśli z jakiś powodów by jej nie było, to dalej jest z górki prosto do miasta,
a z górki jakby łatwiej. Nie było letko, WOD: AQAP 3km mountain claimbers.
Stopera nie włączałem, ale czuje, że wykręciłem niezły czas. Miejscowi przejeżdżając
obok ciepło mnie pozdrawiali, za to tuż przed metą zatrzymało się dwóch angloli
na skuterach. Zrobiłem zdjęcie w tym miejscu, do miasta zostało pewnie z 50
metrów. Nie wiem skąd mieli przy sobie rurkę do spuszczania wachy. Odlaliśmy do
plastikowej butelki kilkadziesiąt mililitrów, to wystarczyło, żeby zaskoczył i dojechał
do najbliższej stacji.
Ta kolejka linowa, o której wspomniałem ,
dojeżdża do świątyni zen Trúc Lâm Temple. Świątynia jest schowana w lesie nad drugim jeziorkiem o nazwie
Tuyền Lâm Lake. Miejsce jest klimatyczne: szumiące drzewa, ptaków śpiew i wiatrowe dzwoneczki.
Sprzyja nie tylko medytacji i wyciszeniu, ale również piknikowym spotkaniom.
Bilety wstępu do odwiedzonych miejsc to wydatek w przedziale 0,5-1 USD na każde. Roller w dwie strony kosztował 2,25USD.
Bilety wstępu do odwiedzonych miejsc to wydatek w przedziale 0,5-1 USD na każde. Roller w dwie strony kosztował 2,25USD.
Dalatowa kuchnia to mistrzostwo świata. Kiedyś francuzi nauczyli
tutejszych górali jak uprawiać rolę i korzystają z tej wiedzy do dzisiaj. Znalazłem
kilka wegetariańskich restauracji. Nie wierzyłem, że zupy robią bez mięska, bo zupy
przecież nie robi się tylko na marchewce. Miąchałem chochlą w garach, ale żadnych
śladów padliny nie znalazłem. To oczywiście niczego nie przesądza, bo z reguły
wyciągają ugotowane mięsko, żeby je później jako dodatek dorzucać. Może w
vagaknajpach tego nie robią albo kucharze wcinają je po kryjomu na zapleczu. W
jednej jadalni nawet mikrofalówkę udało mi się wypatrzyć. Akurat trafiłem na sezon
awokado, niestety nigdzie nie znalazłem potraw z tego owocu, dlatego też sam codziennie
robiłem sobie guacamole.
Na straganach, w sklepach cała gama owocowych przetworów:
z truskawek, jeżyn i morwy albo czegoś do niej podobnego. Wino i kawa z Da lat są znane w całym Wietnamie.
Cafe shopy są wszędzie, na każdej ulicy, na każdym rogu jest
ich po kilka. I jeden tapicer na całe miasto, wnoszę po wykończeniu kanap. Pomimo, że pijalni kawy jest więcej
niż potrzeba klientów nie brakuje. Pod kawę grają w karty, szachy i gry
planszowe. Widziałem też komiksy, więc gdyby komuś się znudziło granie może
wybrać czytanie.
Moje pierwsze podejście do degustacji kawy zakończyło się
niepowodzeniem. Chyba pomyliłem panią, bo ta wzięła i wyciągnęła z lodówki dwie
plastikowe butelki po soku, do tego karton
mleka i to wszystko postawiła przede mną wraz z plastikowym kubkiem, na którym
siedziała mucha. Akurat przypomniałem sobie, że muszę coś pilnego na mieście
załatwić i chwilę później znalazłem inne miejsce z kawką z filtrem. Ten filtr to
aluminiowe urządzenie do parzenia kawy. Do środka wsypują mieloną kawę, na to
kładą dociskającą blaszkę, zalewają wodą i przykrywają. Kawa kropla po kropli skapuje
do naczynia, na którego dnie zwykle jest skondensowane słodkie mleko, takie jak
kiedyś w tubkach było. Zdjęcie reklamowe zostało zrobione później, ale uznałem,
że to dobry moment na jego pokazanie.
W jednej karczmie, panie próbowały się ze mną komunikować
pisząc tekst na karteczce, ja to wrzucałem w translator i interpretowałem wynik
tłumaczenia. Wietnamski to trudny język, pojedynczy wyraz może być zestawiony z
innymi na wiele sposobów i takie połączenie ma jakieś znaczenie. Google jest
całkiem nieprzydatny. Nawet pojedyncze wyrazy tłumaczył po swojemu. Wrzuciłem
mu „karykatura”, żeby lokalny artysta wiedział co ma rysować i po przeczytaniu wyniku
tłumaczenia wydawał się być zdumiony. Pomimo tego udało mi nim dość do
porozumienia i tym samym powiększyłem swoją kolekcję karykatur. Gdy później
pojawił się tłumacz dowiedziałem się, że rysownik jest studentem czwartego roku
architektury. W hotelu zafoliowali mi tą karykaturę, tutejsze urządzenia do
foliowania mają już za sobą wiele godzin pracy i nie są najnowszej generacji,
ale może folia nie zacznie się rozwarstwiać i nie zniszczy dzieła w czasie
podróży.
Miałem spróbować masażu, coś mi jednak nie pasowało w miejscach,
w których go robią i nie starczyło mi śmiałości. Gdzie nie wszedłem witały mnie
piękne dziewczyny. Nie proponują masażu jako takiego, tylko wejściówkę do klubu na masaż i saunę.
Czterdzieści minut masażu i dwadzieścia sauny. W jednym salonie, w garażu zaproponowali mi taki sześćdziesięciominutowy bilet. Zanim się zdecydowałem chciałem wiedzieć w jakiej proporcji, bo
przecież skoro na całość jest godzina to może być równie dobrze 10 minut masażu
i 50 w saunie. Czterdzieści minut masażu i czterdzieści sauny w jednej
godzinie czarodziejki zmieściły. Mimo, że kusiły uśmiechami, jakoś nie wzbudziły mojego
zaufania i na masaż w końcu nie poszedłem.
Hotel w którym mieszkałem jest prowadzony przez starsze małżeństwo. Bardzo sympatyczni ludzie. Każdego dnia gdy wychodziłem rano dostawałem butelkę
wody i banany na drogę. Codziennie panie sprzątały pokój i łazienkę, ścieliły łóżko, trzeciego dnia zmieniły pościel na świeżą. Warto wspomnieć, że doba hotelowa kosztuje 5USD. Któregoś dnia, pani zapukała i przyniosła mi obiad. Ryż
z kawałkami smażonej wieprzowiny i warzywem. Warzywo przypominało niedojrzałe
pomidorki koktajlowe, a może to i były niedojrzałe pomidorki. Nie skusiłem się
na świnkę. Nakarmiłem po kryjomu pieska i kotka. To hotelowe zwierzątka, posłanie mają przy kuchni, śpią razem, bawią się, jedzą z jednej miski, normalnie pies z kotem.
Jest w tym hotelu też młody, nie wiem czy to syn, czy pełni
jakąś inną rolę. Młody uknuł intrygę. Na dwa dni przed majówką dał mi słuchawkę
telefonu. W słuchawce pani do mnie rozmawia, że trzydziestego jest święto i
autobusy nie kursują. Może i jej autobusy, ale ponieważ byłem żywo zainteresowany
wyjazdem, orientowałem się w siatce połączeń. Uśmiechnąłem się do młodego i poszedłem
do mojego biura turystycznego, żeby sprawdzić, czy nic się nie zmieniło. Pani
potwierdziła, że mogę wyjechać każdego dnia w zależności od dostępności miejsc w
artokarze. Młody albo wiedział, że tam gdzie dzwoni nie jeżdżą trzydziestego,
albo to była podstawiona pani. To ja sobie na wszelki wypadek od razu kupiłem
bilecik, żeby później rozczarowania nie było. Wtedy w biurze pojawił się młody
z małą. Mała to pracownica tego samego biura, czasami w nim bywa, ale ja zwykle
trafiałem na właścicielkę. Mała w roli tłumacza mówi, że nie mogę zostać w
hotelu do trzydziestego, bo mój pokój jest zarezerwowany. Pogadali coś we
trójkę do siebie po wietnamsku. I chwilę później wciągnęli do
tego moją panią, która zaczęła mi szukać innego hotelu na jedną noc. Tu mnie
rozeźlili, bo ja się nigdzie na jedną noc nie miałem zamiaru przenosić. No i jakim cudem mój pokój został zarezerwowany, skoro mnie nikt nie pytał
kiedy zamierzam go opuścić, a jeśli był już wcześniej zarezerwowany, to jakby zapomnieli
mi o tym wspomnieć. Przecież ja mam plany, nie rzucę nagle wszystkiego.... Zostawiłem
ich tam w cholerę i poszedłem się rozmówić z właścicielami. W hotelu wszystko
bez zmian, nikt mnie nie wygania, mogę wyjechać kiedy chcę. Jakiś czeski film…
Gdy w Cambo widziałem psa z grilla sądziłem, że już nic
mnie nie zaskoczy. Myliłem się. Opalony z sierści, oprawiony i porozkładany na
gazecie pies wystawiony na sprzedaż. Obok nalewek z węży i krokodyli nalewka z
kota, z obdartym ze skóry kotem, upchniętym do niewiele większych rozmiarów
słoika. Te i inne drastyczne zdjęcia udostępnię ciekawskim indywidualnie.
Zauważyłem już w HCMC, że policja zasadza się na
krzesełka i stoliki. Jeśli kogoś złapią siedzącego to aresztują krzesełko. Taka
sytuacja. Funkcjonuje system wczesnego ostrzegania. Kto pierwszy zobaczy to
krzyczy i krzesełka pochowane. Może trzeba opracować metodę przywiązywania
krzesełka do tyłka? Przecież nie siedzę, a że krzesełko przyklejone, taka moda.
W dala również były takie łapanki, tu udało mi się zrobić kilka zdjęć z takiej
akcji. A przy okazji, te chodzące stragany informują o swoim nadejściu dźwiękiem
przypominającym kwakanie. Mają butelki po cifie, która po naciśnięciu piszczy
jak gumowe zabawki dla dzieci.
Gdy zaczyna padać deszcz to dalatanie wyciągają pelerynki. Jeżdżą
z nimi zarzuconymi na deskę rozdzielczą, a z tyłu kryją pasażera. Te peleryny
występują również w wersji z przezroczystą wstawką na światła.
Kilometr za miastem zbudowali reaktor jądrowy, tam też
byłem na motorku. Panowie nie pozwolili robić zdjęć. Ale zanim o to poprosili,
zdążyłem pstryknąć. Z zewnątrz wcale nie wygląda, żeby kumulował w sobie duży
potencjał energetyczny.
Do kurortu przyjeżdżają sportowcy na obozy kondycyjne. Spotykałem
przedstawicieli różnych dyscyplin albo drużyn. Po napisach na dresach ciężko
stwierdzić czego to reprezentanci. Na pewno byli szermierze, tym przypadkiem
wlazłem do szatni, w której suszyli zbroje.
Na ulicy, młody chłopak zbierał z dziadkiem worki z ziemi.
Pomyślałem, że wypadły im po drodze, a to młody zgubił i dziadek pomagał mu się
ogarnąć.
Spacerując po mieście namówiłem małego policjanta, żeby
legię pozdrowił.
Na ulicy można zjeść przeróżne rodzaje ślimaków, nawet
nie wiedziałem, że takie są jadalne.
Umknęło mi jedno zdjęcie z drogi powrotnej z Can Tho
do HCMC. Na trawce przyłapałem małego węża zabawiającego się z jaszczurkiem. Wrzucam
na koniec.
Z Dala wyjechałem 30 kwietnia, czyli na samym początku
majówki, ale już wcześniej zaczynały mnie dotykać te przedmajówkowe wariactwa. Droższe
bilety autobusowe, ceny w hotelach razy dwa, w moim nawet trzy razy wyższa. Gdzieś
musiałem te ich święta przetrwać. Nie chciałem już dłużej siedzieć w DL. To
super miejsce, ale kolejne pięć dni znacząco zmniejszyłoby czas na dotarcie do
Laosu. Przede mną przynajmniej dwa odcinki po 12h jazdy każdy. Przynajmniej
dwa, bo tyle mam do Hanoi. Dalej jeszcze się okaże.
W dniu wyjazdu spaliłbym hotel. Żeby nie zapomnieć
grzałki wsadziłem ją do kubka i odruchowo podłączyłem do prądu. Na szczęście
nie wyszedłem z pokoju, tylko jeszcze coś tam sobie przed wyjściem układałem. Poczułem
zapach palącego się plastiku, zanim doszedłem na druga stronę łóżka już był
płomień. To już druga taka moja akcja…Widzą, ci, którzy znają historię z
czajnikiem. :)