Obecna nazwa Ho Chi Minh City (HCMC). Miasto zawdzięcza swoją nową nazwę politykowi Ho Chi Minh.
Ciekawa sprawa, że założyciel komunistycznej partii
indochin staje na czele rządu ówczesnej Demokratycznej Republiki Wietnamu jako
premier, a później prezydent. Ho ma całą masę pomników. Tak go kochali, czy to produkcja
na zlecenie?
Do Sajgonu nie jechałem sam. Tym samym transportem
jechały dwie dziewczyny: kanadyjka i japonka. Pod hotel przyjechał po nas tuk
tuk. Miał nas zabrać na dworzec autobusowy. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy,
przynajmniej ze 20 min. Dowiózł nas na środek drogi szybkiego ruchu, tam miał
się pojawić autokar. Przyjechał taki, niezaduży busik, wsiedliśmy, nawet zdjęcie
zdążyłem zrobić w środku. Wtedy się zreflektowali, że to nie ten. Musieliśmy
wysiąść i czekać na kolejny. Właściwy już nie był taki fajny i na dodatek po
dach zapchany wietnamczykami.
Przed wyjazdem, na półce z książkami zauważyłem polską
pozycję. Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza. Nasi tu byli.
Półtorej godziny jechaliśmy do granicy. Najpierw kambodżański
check point, po nim podjechaliśmy pod budynek wietnamskiego przejścia
granicznego. Wszyscy zabierali ze sobą bagaże to i ja wziąłem. Przed budynkiem
pan w mundurze zajrzał do paszportu. Pojęcia nie mam w jakim celu… Ustawili nas
w kolejce do oficerów z imigracyjnego. We czwórkę staliśmy na końcu - w
autokarze poznaliśmy podróżnika z Australii, więc była nas już czwórka. Odprawa
trwała dłuższą chwilę, bo w okienku mundurowych było dwóch, jeden od
wprowadzania danych do komputera, drugi od stawiania stempli w paszportach.
Kolejny etap to kontrola bezpieczeństwa, prześwietlali
bagaże jak na lotniskach. Byłem ostatni, więc trzepanie plecaka wypadło na mnie.
Worek zamknięty na kłódkę, rzeczy w plecaku zamknięte na kłódkę, wszystko
pięknie poukładane. Zaczęli od tuby na obrazki, teraz jest w niej powietrze,
ale może wyglądem przypomina moździerz. Na drugi ogień poszedł worek z kapciami i
kosmetyczka. Sami chyba nie wiedzieli czego szukają. Polubili moje buty, bo dwa
razy zaglądali do worka. Pytałem co ich zaniepokoiło, ale się nie dogadaliśmy.
Przyglądali się fiolce, w której mam jeszcze trochę koncentratu carbo. Blistry
z tabletkami oglądali pod światło, co najmniej jakby tam ekstazy były. Ale na
torebkę dealpack z proszkiem do prania wcale nie zwrócili uwagi. Na samym dnie w
oryginalnym opakowaniu powerbank. Ciekawi byli ile kosztował. Jeśli o to im
chodziło, to niezły sposób sobie siostry znalazły.
Kontrola zakończyła się niepowodzeniem, nie znaleźli nic,
za co mogliby uciąć mi rękę albo powiesić na haku.
Po wszystkim czekali, aż ja to sobie wszystko znowu
poukładam i wcale mi nie przeszkadzało, że kierowca z panią busmanagerką stoją
mi nad głową, a jak próbowali mi pomagać to po łapach dałem i po sprawie.
Zostałem wpuszczony do Wietnamu, a dzięki poprawkom z
ambasady na wizie, dostałem wlepkę z pozwoleniem na zostanie do 18 maja.
Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch, który wliczony był
w cenę biletu. Stało napisane na tablicy informacyjnej, ale to Kambodża, mogli sobie
napisać wszystko, dlatego żadne z nas na posiłek nie liczyło. To był mój pierwszy kontakt
z kuchnią wietnamską. Smażony z czosnkiem wodny szpinak i ryż, były też
mięsne dania, których nie próbowałem.
Nie wiem gdzie nas przywieźli. Wysadzili
na stacji benzynowej, „in the middle of nowhere” to bardzo dobre określenie dla
tego miejsca. Do turystycznego dystryktu pojechaliśmy we czwórkę taksówką, trwało to jakieś
40 minut. Przy zakupie biletu zapewniali, że dojedziemy do centrum. Tylko skąd
on, tour operator, z pozycji kambodżańskiej prowincji, może wiedzieć gdzie jest
centrum sajgonu. Jego zadaniem jest sprzedaż biletu klientowi, który
prawdopodobnie nigdy więcej do niego nie wróci. Jednak cena 25USD za ten bilet to sporo, nawet jeśli z lunchem. Bilet z HCMC do Phnom Penh kosztuje 12 dolarów. Do Kraty stąd nie jeżdżą albo ja nie trafiłem na takie połączenie. Autokar, którym jechaliśmy wystartował z Laosu. Przejechał tranzytem przez Kambodżę, pewnie w drugą stronę też jeździ i można wysiąść w miejscu, gdzie wsiadaliśmy.
Tradycyjnie po przyjeździe, przeszedłem się po
okolicy, żeby się zorientować, co mogę tu jeść. Mają zupę noodlową, mogę sobie
nawet wybrać czy chcę to na rosole z kury czy wołowym. Małe bagietki z
warzywami w środku i z jajkiem sadzonym. Ryż z warzywami + zupa z dyni. Przyglądałem
się czemuś, co wyglądało jak kluski śląskie. To były kluski ryżowe, odsmażane
z jajkiem. Dobre są. Polubiłem je. Skosztowałem też lokalnego piwka.
W war museum ciężki sprzęt altyleryjski, chyba zdobyczny,
bo US army. W środku materiały z kategorii propagandowych. Po muzeum poszedłem
do Independence Palace, a tam, przewodnik japońskiej wycieczki z wędką. Podążaj za
białym królikiem.
Jak na w połowie buddyjski kraj, mam wrażenie, że mają sporo
więcej kościołów niż buddyjskich świątyń. Nawet jedna katedra a’la Notre-Dame jest.
Niestety nie wpuścili mnie do środka, bo przyszedłem po 16:00. W środku pełno
ludzi, msza albo droga krzyżowa, bo to taki czas był przecież, a wejść nie można. Wietnamski kościół,
mimo że katolicki, jest zamknięty dla białych wiernych. Pamiętam z religii, że
kościół to dom Boży i jakoś nie przypominam sobie pani selekcjonerki w bramie,
która decyduje kto wchodzi na mszę.
Odwiedziłem katedrę następnego dnia w dozwolonych godzinach. Dla
zwiedzających udostępniony jest tylko fragment. Dalej jest ogrodzenie z
tabliczką "tylko dla modlących się". Oczywiście, że wszedłem do środka, jestem
katolikiem. Jak zobaczyłem, że wietnamczycy robią zdjęcia, a potrafili sobie zrobić
selfie z ukrzyżowanym Chrystusem, też wyciągnąłem aparat, żeby kilka płaskorzeźb
i ornamentów uchwycić. Kościelny poprosił, żebym zdjęć
nie robił, ale nawet nie drgnął, gdy wietnamiec, który stał obok byskał fleshem... Najwyraźniej są równi i równiejsi.
Dla pocieszenia, buddyjska świątynia, która trafiła mi się
po drodze, również była zamknięta i ze ściśle określonymi godzinami przyjęć interesantów.
Może tutaj to jakaś norma .
Obok katedry jest poczta, cudowna sceneria do zdjęć
ślubnych. Pan młody w białym fraku, do którego założył buty typu casual z
napisem Tommy Hilfinger. Nie wnikam czy to model tylko na azję.
Mam wrażenie, że w HCMC jest wielu pucybutów. Dziwnie
wybrali, przecież większość w japonkach albo laczkach chodzi. Przyczepiali się
do mnie w różnych miejscach i chcieli sandały szczoteczką polerować. Rozumiem,
że to trekkingowy model i paluchów nie mam na wierzchu, ale to nadal sandały.
Jak będę chciał wyszczotkować sobie stopy to poszukam innego niż ulica miejsca.
Wypłaciłem pieniądze z bankomatu i w jednej chwili stałem
się milionerem. W zaokrągleniu 100USD do 2mln dongów (VND)
Gdy tak się przechadzałem ulicą zauważyłem gościa, który
wiezie wielkie pudło na motorku. Za nim biegłą asekurująca go pani. Po drodze postanowili
zmodyfikować mocowanie. Kombinowali, raz tak, raz tak, a ja stałem, uśmiechałem
się i robiłem zdjęcia. Obaj się uśmialiśmy, jak mu pokazałem, żeby sobie to na
głowę założył.
Przed jednym z pomników grupa młodych ludzi robiła sobie
zdjęcie, trzymając baner przed sobą. Nagle rozległ się gwizdek i baner chłopaki
zwinęli w ciągu sekundy. Może nie można robić sobie zdjęć z banerami przed
pomnikami?
Na ulicach sprzedają pocztówki – hand made wycinanki. Jedna
pani mnie zapewniała, że jej mama to robi. Prawie na każdym rogu sprzedają
te nibyręczne robótki. Sporo mamunia naprodukowała tego. W praktyce, wycinanki
są maszynowe, ręcznie jest jest tylko montowanie. Taki to hand made.
Znalazłem sklep z herbatkami. Herba z kwiatem lotosu jest
czad. Mam też jaśminową.
Za rzeką, w miejscowej „jaskółce” grupa przyjaciół siedziała przy pifku. Mieli gitarrę i podśpiewywali sobie. Turystów w tej części miasta nie było wcale, chyba dlatego tak ucieszyli się na mój widok i zaprosili do siebie. Przyznaję, że nie
spodziewałem się tego ze strony Wietnamczyków, myślałem, że to mruki takie. Nałożyli mi do miseczki spring Rollsa.
Weź im teraz powiedź, że nie chcesz.. Nie wytrzymałem, gdy mi nałożyli suchy, czerwony
kawałek mięsa, wtedy moja asertywność wzrosła.
Pani mądralińska przywiązała pieska do słupa, na pełnym
słońcu. Gdy odwiązywałem smycz, żeby pieska do cienia zabrać i wody mu dać, pojawiła
się zdumiona, co ja z jej psiną robię.
W parku, studenci rozmawiając z przechodniami aktywują
angielski. Inni uprawiają sporty na maszynach lub grają w zośkę. Przyglądałem
się takiej jednej zośkowej drużynie. Całkiem nieźle im szło, ale dołączył laluś
i zaczął wszystko partaczyć. Szybko się chłopaki zorientowali i przestali do
niego zagrywać. Lala dostawał zośkę jak im coś z nogi zeszło. Na tym filmie również fragment
z zebrania "akcja aktywacja". Gdy nagrywałem innych trenujących dały się
usłyszeć jakieś porykiwania, to gość siedzący na murku tak kibicował.
W tym samym parku spotkałem sk8’a, jak widać na
załączonym obrazku, nie wszyscy Wietnamczycy pałają nienawiścią do USA.
W czasie mojego pobytu w mieście odbył się color me run. Bieg + koncert. Dowiedziałem się o nim po fakcie od
pokolorowanych uczestników.
Przyuliczne bary zapewniają swoim gościom stoliki i
krzesełka jak z przedszkola. Wielkie chłopisko nie usiedzi na tym za długo.
Moja polska karta poprawnie się zalogowała w roamingu
wietnamskim, dostałem powitalne smsy od mojego operatora i kilka smsów z
życzeniami świątecznymi. Dziękuję. Pamiętajcie proszę, że polską kartę włączam
sporadycznie. Mam tu miejscowego SIMa, który dzięki pakietowi data zapewnia mi stały kontakt ze światem.