niedziela, 20 kwietnia 2014

Sajgon


Obecna nazwa Ho Chi Minh City (HCMC). Miasto zawdzięcza swoją nową nazwę politykowi Ho Chi Minh.
Ciekawa sprawa, że założyciel komunistycznej partii indochin staje na czele rządu ówczesnej Demokratycznej Republiki Wietnamu jako premier, a później prezydent. Ho ma całą masę pomników. Tak go kochali, czy to produkcja na zlecenie? 

Do Sajgonu nie jechałem sam. Tym samym transportem jechały dwie dziewczyny: kanadyjka i japonka. Pod hotel przyjechał po nas tuk tuk. Miał nas zabrać na dworzec autobusowy. Jechaliśmy, jechaliśmy i jechaliśmy, przynajmniej ze 20 min. Dowiózł nas na środek drogi szybkiego ruchu, tam miał się pojawić autokar. Przyjechał taki, niezaduży busik, wsiedliśmy, nawet zdjęcie zdążyłem zrobić w środku. Wtedy się zreflektowali, że to nie ten. Musieliśmy wysiąść i czekać na kolejny. Właściwy już nie był taki fajny i na dodatek po dach zapchany wietnamczykami.
Przed wyjazdem, na półce z książkami zauważyłem polską pozycję. Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza. Nasi tu byli.

Półtorej godziny jechaliśmy do granicy. Najpierw kambodżański check point, po nim podjechaliśmy pod budynek wietnamskiego przejścia granicznego. Wszyscy zabierali ze sobą bagaże to i ja wziąłem. Przed budynkiem pan w mundurze zajrzał do paszportu. Pojęcia nie mam w jakim celu… Ustawili nas w kolejce do oficerów z imigracyjnego. We czwórkę staliśmy na końcu - w autokarze poznaliśmy podróżnika z Australii, więc była nas już czwórka. Odprawa trwała dłuższą chwilę, bo w okienku mundurowych było dwóch, jeden od wprowadzania danych do komputera, drugi od stawiania stempli w paszportach.
Kolejny etap to kontrola bezpieczeństwa, prześwietlali bagaże jak na lotniskach. Byłem ostatni, więc trzepanie plecaka wypadło na mnie. Worek zamknięty na kłódkę, rzeczy w plecaku zamknięte na kłódkę, wszystko pięknie poukładane. Zaczęli od tuby na obrazki, teraz jest w niej powietrze, ale może wyglądem przypomina moździerz. Na drugi ogień poszedł worek z kapciami i kosmetyczka. Sami chyba nie wiedzieli czego szukają. Polubili moje buty, bo dwa razy zaglądali do worka. Pytałem co ich zaniepokoiło, ale się nie dogadaliśmy. Przyglądali się fiolce, w której mam jeszcze trochę koncentratu carbo. Blistry z tabletkami oglądali pod światło, co najmniej jakby tam ekstazy były. Ale na torebkę dealpack z proszkiem do prania wcale nie zwrócili uwagi. Na samym dnie w oryginalnym opakowaniu powerbank. Ciekawi byli ile kosztował. Jeśli o to im chodziło, to niezły sposób sobie siostry znalazły.
Kontrola zakończyła się niepowodzeniem, nie znaleźli nic, za co mogliby uciąć mi rękę albo powiesić na haku.
Po wszystkim czekali, aż ja to sobie wszystko znowu poukładam i wcale mi nie przeszkadzało, że kierowca z panią busmanagerką stoją mi nad głową, a jak próbowali mi pomagać to po łapach dałem i po sprawie.
Zostałem wpuszczony do Wietnamu, a dzięki poprawkom z ambasady na wizie, dostałem wlepkę z pozwoleniem na zostanie do 18 maja.
Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch, który wliczony był w cenę biletu. Stało napisane na tablicy informacyjnej, ale to Kambodża, mogli sobie napisać wszystko, dlatego żadne z nas na posiłek nie liczyło. To był mój pierwszy kontakt z kuchnią wietnamską. Smażony z czosnkiem wodny szpinak i ryż, były też mięsne dania, których nie próbowałem.
Nie wiem gdzie nas przywieźli. Wysadzili na stacji benzynowej, „in the middle of nowhere” to bardzo dobre określenie dla tego miejsca. Do turystycznego dystryktu pojechaliśmy we czwórkę taksówką, trwało to jakieś 40 minut. Przy zakupie biletu zapewniali, że dojedziemy do centrum. Tylko skąd on, tour operator, z pozycji kambodżańskiej prowincji, może wiedzieć gdzie jest centrum sajgonu. Jego zadaniem jest sprzedaż biletu klientowi, który prawdopodobnie nigdy więcej do niego nie wróci. Jednak cena 25USD za ten bilet to sporo, nawet jeśli z lunchem. Bilet z HCMC do Phnom Penh kosztuje 12 dolarów. Do Kraty stąd nie jeżdżą albo ja nie trafiłem na takie połączenie. Autokar, którym jechaliśmy wystartował z Laosu. Przejechał tranzytem przez Kambodżę, pewnie w drugą stronę też jeździ i można wysiąść w miejscu, gdzie wsiadaliśmy.

Tradycyjnie po przyjeździe, przeszedłem się po okolicy, żeby się zorientować, co mogę tu jeść. Mają zupę noodlową, mogę sobie nawet wybrać czy chcę to na rosole z kury czy wołowym. Małe bagietki z warzywami w środku i z jajkiem sadzonym. Ryż z warzywami + zupa z dyni. Przyglądałem się czemuś, co wyglądało jak kluski śląskie. To były kluski ryżowe, odsmażane z jajkiem. Dobre są. Polubiłem je. Skosztowałem też lokalnego piwka.

W war museum ciężki sprzęt altyleryjski, chyba zdobyczny, bo US army. W środku materiały z kategorii propagandowych. Po muzeum poszedłem do Independence Palace, a tam, przewodnik japońskiej wycieczki z wędką. Podążaj za białym królikiem.
Jak na w połowie buddyjski kraj, mam wrażenie, że mają sporo więcej kościołów niż buddyjskich świątyń. Nawet jedna katedra a’la Notre-Dame jest. Niestety nie wpuścili mnie do środka, bo przyszedłem po 16:00. W środku pełno ludzi, msza albo droga krzyżowa, bo to taki czas był przecież, a wejść nie można. Wietnamski kościół, mimo że katolicki, jest zamknięty dla białych wiernych. Pamiętam z religii, że kościół to dom Boży i jakoś nie przypominam sobie pani selekcjonerki w bramie, która decyduje kto wchodzi na mszę.
Odwiedziłem katedrę następnego dnia w dozwolonych godzinach. Dla zwiedzających udostępniony jest tylko fragment. Dalej jest ogrodzenie z tabliczką "tylko dla modlących się". Oczywiście, że wszedłem do środka, jestem katolikiem. Jak zobaczyłem, że wietnamczycy robią zdjęcia, a potrafili sobie zrobić selfie z ukrzyżowanym Chrystusem, też wyciągnąłem aparat, żeby kilka płaskorzeźb i ornamentów uchwycić. Kościelny poprosił, żebym zdjęć nie robił, ale nawet nie drgnął, gdy wietnamiec, który stał obok byskał fleshem... Najwyraźniej są równi i równiejsi.
Dla pocieszenia, buddyjska świątynia, która trafiła mi się po drodze, również była zamknięta i ze ściśle określonymi godzinami przyjęć interesantów. Może tutaj to jakaś norma .
Obok katedry jest poczta, cudowna sceneria do zdjęć ślubnych. Pan młody w białym fraku, do którego założył buty typu casual z napisem Tommy Hilfinger. Nie wnikam czy to model tylko na azję. 

Mam wrażenie, że w HCMC jest wielu pucybutów. Dziwnie wybrali, przecież większość w japonkach albo laczkach chodzi. Przyczepiali się do mnie w różnych miejscach i chcieli sandały szczoteczką polerować. Rozumiem, że to trekkingowy model i paluchów nie mam na wierzchu, ale to nadal sandały. Jak będę chciał wyszczotkować sobie stopy to poszukam innego niż ulica miejsca.
Wypłaciłem pieniądze z bankomatu i w jednej chwili stałem się milionerem. W zaokrągleniu 100USD do 2mln dongów (VND)
Gdy tak się przechadzałem ulicą zauważyłem gościa, który wiezie wielkie pudło na motorku. Za nim biegłą asekurująca go pani. Po drodze postanowili zmodyfikować mocowanie. Kombinowali, raz tak, raz tak, a ja stałem, uśmiechałem się i robiłem zdjęcia. Obaj się uśmialiśmy, jak mu pokazałem, żeby sobie to na głowę założył.
Przed jednym z pomników grupa młodych ludzi robiła sobie zdjęcie, trzymając baner przed sobą. Nagle rozległ się gwizdek i baner chłopaki zwinęli w ciągu sekundy. Może nie można robić sobie zdjęć z banerami przed pomnikami?
Na ulicach sprzedają pocztówki – hand made wycinanki. Jedna pani mnie zapewniała, że jej mama to robi. Prawie na każdym rogu sprzedają te nibyręczne robótki. Sporo mamunia naprodukowała tego. W praktyce, wycinanki są maszynowe, ręcznie jest jest tylko montowanie. Taki to hand made.
Znalazłem sklep z herbatkami. Herba z kwiatem lotosu jest czad. Mam też jaśminową.
Za rzeką, w miejscowej „jaskółce” grupa przyjaciół siedziała przy pifku. Mieli gitarrę i podśpiewywali sobie. Turystów w tej części miasta nie było wcale, chyba dlatego tak ucieszyli się na mój widok i zaprosili do siebie. Przyznaję, że nie spodziewałem się tego ze strony Wietnamczyków, myślałem, że to mruki takie. Nałożyli mi do miseczki spring Rollsa. Weź im teraz powiedź, że nie chcesz.. Nie wytrzymałem, gdy mi nałożyli suchy, czerwony kawałek mięsa, wtedy moja asertywność wzrosła.
Pani mądralińska przywiązała pieska do słupa, na pełnym słońcu. Gdy odwiązywałem smycz, żeby pieska do cienia zabrać i wody mu dać, pojawiła się zdumiona, co ja z jej psiną robię.
W parku, studenci rozmawiając z przechodniami aktywują angielski. Inni uprawiają sporty na maszynach lub grają w zośkę. Przyglądałem się takiej jednej zośkowej drużynie. Całkiem nieźle im szło, ale dołączył laluś i zaczął wszystko partaczyć. Szybko się chłopaki zorientowali i przestali do niego zagrywać. Lala dostawał zośkę jak im coś z nogi zeszło. Na tym filmie również fragment z zebrania "akcja aktywacja". Gdy nagrywałem innych trenujących dały się usłyszeć jakieś porykiwania, to gość siedzący na murku tak kibicował.
W tym samym parku spotkałem sk8’a, jak widać na załączonym obrazku, nie wszyscy Wietnamczycy pałają nienawiścią do USA.
W czasie mojego pobytu w mieście odbył się color me run. Bieg + koncert. Dowiedziałem się o nim po fakcie od pokolorowanych uczestników.
Przyuliczne bary zapewniają swoim gościom stoliki i krzesełka jak z przedszkola. Wielkie chłopisko nie usiedzi na tym za długo.

Moja polska karta poprawnie się zalogowała w roamingu wietnamskim, dostałem powitalne smsy od mojego operatora i kilka smsów z życzeniami świątecznymi. Dziękuję. Pamiętajcie proszę, że polską kartę włączam sporadycznie. Mam tu miejscowego SIMa, który dzięki pakietowi data zapewnia mi stały kontakt ze światem.