Od południa wielki dół z widokiem na dach indochin - PhanXi Păng.
W dolinie mieszkają mniejszości etniczne, można je
odróżnić po strojach, bo z twarzy nie baudzo. Hmongi, Yao-Dao, Tày.
Jest
jak w rezerwacie, a wstęp kosztuje kilka dolców. Pojęcia nie mam do czyjej kieszeni
to idzie, ale niewykluczone, że do obsługującego szlaban. Zastanawiałem się, co
się dzieje gdy strażnik bramy spotka klucznika i zakłódkują wrota. Nie można wchodzić?
Wychodzić? A może, tylko kręcące się w tę i nazad autochtonki nie są widoczne
dla Gatekeepera?
Po
tym zespole przyrodniczo-krajobrazowym łażą zorganizowane wycieczki, jedno lub
ilusobiechceszdniowe. Piechurów ściągają aż z Hanoi, mnie też próbowali rekrutować.
W skupieniu słuchałem jak roztaczają przede mną wizję niezapomnianych przeżyć
związanych z udziałem w trekkingu i obcowaniem z zamieszkującą tamte tereny
ludnością. Brzmiało jak marzenie…
Na
miejscu widziałem z bliska te ich „trekkingi”. Uczestnicy zaledwie po paru
kilometrach spaceru wyglądali na mocno sponiewieranych. Właściwie nie byłem
zdumiony. Jechałem w autokarze z tymi początkującymi „surwiwalowcami”. Mieli
dojechać o 7:00, a byli po 10. Organizator zgarnął ich z parkingu, walizki
wysłał do hoteli, a uczestników wywiózł na linię startu. Nie pamiętam czy
wspominałem, że autokar z Hanoi wyjechał o 18:00. Łatwo policzyć, że pokonując
górskie serpentyny jechał szesnaście godzin. Słońce jak ta lala, a oni idą po
betonie w tempie nieuciekającego przed nikim przewodnika…Nawet nie trzeba było ich
dodatkowo wiązać na czas podróży.
Lokalna
społeczność żyje z turystów, a ubrane odświętnie kobitki okupują miasto. Wszystkie doskonale gadają po angielsku.
Widziałem
tylko jednego typa w takim łowickim wdzianku – sprawdzał ile tataraku wejdzie
mu na motorek.
Atak
koczowniczek zaczyna się już tam gdzie podjeżdżają autokary. Z przyjemnością
zabierają na wycieczki. Tomorrow, tomorrow, dzisiaj pan odpocznie, pan poczeka,
pan se Sapa pozwiedza. Jutro pan pomaszeruje, żeby pomieszkać w chatce z koca, bez
prądu, wody i dziurą w ziemi zamiast kibla.
Żeby
była jasność. Troskliwe misie się znalazły…Nie od razu, bo co pan/pani zrobi z
bagażem? W tych warunkach turyści ciągnący za sobą wielkie walizki padaliby po
drodze jak kawki. A tak, pan znajdzie hotel, zostawi torby i następnego dnia
cała naprzód ku nowej przygodzie - taka gradka nie zdarza się co dzień.
BTW.
Góralka za spacer po okolicy i spaniem u niej życzy sobie 15USD, gdy bierze do
domu więcej niż jednego chłopa to taka przyjemność po 10. W Hanoi, w zależności
od organizatora 25-35USD za dzień, na dodatek bez transportu i z mieszczuchem
zamiast przewodnika.
Przewodniczki można spotkać również przy głównej ulicy, są tu też śpiące na siedząco góralki z
darami lasu, ale zdecydowanie prym w kategorii liczba wystąpień, wiodą specjalistki
od handlu z hand-made ofertą. Plecionki, torebki, torebunie, sakiewki,
bransoletki, czapeczki i inne duperele. Złapać jelenia nie jest łatwo, bo jeleń
jest pod ochroną i praworządności pilnują przebierańcy w zielonych kapelutkach. Żandarmi
ani nie aresztują kobitek, ani nie rekwirują towaru, próbują jedynie zniechęcić
klienta informacją, że to chińska tandeta. Przyłapane na gorącym uczynku
handlarki, uciekają piszcząc „to nie moje, to nie moje”. Dziwna zabawa…
Warto
wspomnieć, że jest taka akcja, żeby dać piątaka. Wszędzie, na ulicy, w sklepie
i na straganie. Gdy widzą białego zmieniają się w zombie, a ich źrenice zaczynają
przypominać symbol dolara. Nie wszystkie udawało mi się siłą spokoju wyprowadzić
z tego transu. Nie pomagało również gdy mówiłem, że nie jestem dewizowym turystą
z Australii czy innej Kanady.
Już
z autokaru widziałem, że naokoło jest pięknie, a że otwierało mi się okno
zrobiłem kilka fotek. Z czystego lenistwa, albo jak kto woli z zamiłowania do
motoryzacji, na rekonesans okolicy wybrałem się motorkiem. Najpierw pojechałem
sprawdzić co jest za górką. Bunkrów nie ma, ale też jest za….
Spływające
w poprzek drogi wodospady, które zapewne w porze deszczowej odcinają ludzi od
miasta. Farmerki, uprawiające rolę, które pokazały mi jak przesadzać sadzonki i
pomogły zrozumieć tajemnice uprawy ryżu. A na koniec gość, który przywiózł dwie
niewiasty na pole, a sam uwalił się w cieniu na trawie.
Nasiona
wysiewa się na grządkach, a po 25-50 dniach siewki przesadza na pola, gdzie
rośliny rosną zanurzone w wodzie do głębokości 5-10 cm. Na obszarach o
urozmaiconym ukształtowaniu terenu powszechne jest tarasowanie pól ryżowych w
celu utrzymania wody i zapewnienia nawadniania przelewowego.
W drodze powrotnej zabrałem babkę kiepską na plecak. Najpierw próbowały wyciągnąć
ode mnie kilka dolarów i o dziwo ze zrozumieniem przyjęły informację, że
wszystkie pieniądze już oddałem wcześniej. Ponieważ jedna z nich wybierała się
do miasta, zgodziłem się ją zabrać razem z koszem. Na piechotę miałaby z
godzinę marszu. Poprosiłem żeby w zamian zrobiły mi zdjęcie. No i się
zaczęło…Wytłumacz kobiecie, która pierwszy raz ma w rękach smartfona jak ma
trzymać, żeby przypadkiem nie zumować i gdzie nacisnąć skoro w słońcu na
ekranie dotykowym widać ciemność. Po kilku próbach na chybił trafił udało się i
mogliśmy ruszyć do miasta. Gdy dojechaliśmy w podziękowaniu dostałem wiązaną
wstążeczkę na rękę. W sumie miałem kilka takich opasek, każdą z innym
szlaczkiem. Pewnie dlatego, że ich nie nosiłem, dostawałem kolejne. Ale do tej
pory dawały mi je tylko przewodniczki, które chciały mnie zabierać do domu…Może
tymi opaskami dziewczyny oznaczają swoich turystów i zostawiają wiadomość dla
pozostałych klanów „to mój turysta, spadaj”. Dla nich te kolorystyczne kody to
zapewne oczywista oczywistość.
W
trakcie tej przejażdżki nagrałem kilka panoramicznych filmików (link1, link2) i pokaz specjalny
gry na spince do włosów.
Mieszkańcy
przynoszą sobie dary lasu, suszą je na ulicach, a później upychają do paczki razem z wiewiórką albo gekonem. Z
tego suszu przygotowują nalewkę. Wierzą, że wpływa na poprawę zdrowia,
Chińczycy zbudowali w nich tę wiarę i przywlekli tę chińską medycynę. Do chińskiej
granicy jest jedynie 30 km.
W
mieści jest mnóstwo sklepów ze sportowymi rzeczami – główny asortyment to the
north face, ale nie brakowało też nike, adidas, a widziałem nawet merrella. Nie
wiem czy wszystkie, ale część z produktów to podróbki albo takie, które nie
przeszły kontroli jakości. Drobne, ale widoczne wady, coś źle przyszyte,
niedoklejone, niesymetrycznie połączone.
W
kafejkach popijając kawusię grają w chińskie szachy, poprosiłem żeby mnie
nauczyli. Po środku planszy płynie rzeka, a bierki to drewniane krążki. Każdy
jeden ma bazgrołek i weź ogarnij, który to wieża, a który goniec? Nie ma
królówki, są za to dwa słonie, które nie przechodzą przez rzekę, a szef mieszka
w pałacu i z niego nie wychodzi. Szach mat.
W
jednej z knajp zaserwowali mi wegetariańską zupę noodlową. Podobno to typowe
danie wietnamskie, ciekawe tylko, dlaczego wcześniej się z nim nie spotkałem.
W
centrum miasta jest też amfiteatr, wieczorami służy jako boisko do piłki nożnej lub
stadion lekkoatletyczny.
Z
Sapa faktycznie łatwo dostać się do Laosu. Nocny autokar jedzie do wietnamskiego
miasteczka Dien Bien Phu położonego 40 km od granicy. Ponieważ przede mną był
weekend i wcale nie było oczywiste, że uda mi się tego samego dnia opuścić
Wietnam. Z jednodniowym zapasem postanowiłem wyjechać z Sapa.