Czekałem na autokar w hotelu, a on czekał na mnie gdzieś indziej i wcale nie byłem zdziwiony. Na miejsce zawiozła mnie, motorkiem, miła pani z recepcji. Musiała bidulka jechać na dwie tury, gdyż nie udźwignęła na raz, razem z plecakiem.
To
nie jest popularny szlak turystyczny, jechałem z parą z Holendrów i pomocnikami
kierowcy, ze trzech ich było. Gwoli ścisłości, Holendrzy to dziewczyna i
chłopak, bo wyszło jakby to ich dwóch było.
Przejażdżka
trwała dziewięć godzin i nie należała do najprzyjemniejszych… Sapa jest wysoko
w górach, więc skoro autokar tam wjeżdża to i musi jakoś zjechać. Jechał, hamował,
skręcał, stawał, wymijał, aż mu się hamulce ugotowały i coś w silniku urwało. Na
szczęście dzielna załoga umiała sobie z tym poradzić i przymusowa przerwa po
środku niczego, nie skończyła się spędzeniem nocy wśród wilków, niedźwiedzi, małp,
czy innych dzików.
Do
Dien Bien dotarliśmy nad ranem, jakoś przed piątą. Jest tam niezawielki
„międzynarodowy” dworzec. Zmierzając do Chiang Rai miałem do wyboru tylko trzy destynacje:
Muong khua (Mk), Udomxai i Luang Prabang. Lua odpuściłem od razu, stamtąd to co
najmniej 18 godzin w autokarze. Udo postanowiłem zostawić na później, tylko tam
da się dojechać z położonego najbliżej granicy Muong khua, o którym myślałem już
wcześniej, knując palcem po mapie. Holenderski team miał podobny plan, kupiliśmy
bilety, przepakowaliśmy się do minibusa i po porannej toalecie (czyt. mycie
zębów za autokarem, łazienek nie ma, a kible capiły z daleka) czekaliśmy na
odjazd.
Wyjeżdżam
z Wietnamu, więc czas na mowę końcową.
W
każdej chwili mogło się coś śmiesznego wydarzyć, dlatego wstrzymywałem się ze
wzmiankami o wietnamskich środkach transportu i bankomatach.
Tytułem
wstępu, w Wietnamie ruch jest prawostronny, a kierowca siedzi z lewej mańki.
W
tych cudacznych, sypialnych autokarkach ekspert od zagospodarowania
przestrzennego, wietnamski wizjoner zaprojektował trzy, dwupiętrowe rzędy
siedzeń, prawie leżących. Prawie, bo za oparciem jest miejsce na nogi kolejnego
pasażera połączone ze schowkiem na pepegi. Jest tego miejsca raczej niezadużo,
tak w sam raz dla półtorametrowej, czterdziestokilogramowej wietnamki. Pierwsze
i ostatnie siedzenia są nieco dłuższe. Pierwsze, bo nie ma oparcia przed,
ostatnie, bo upchnęli trzy fotele jeden przy drugim i ten po środku musiałby
trzymać nogi w powietrzu.
Jeśli
ów futurysta uwzględnił w projekcie toaletę, to jest ona na końcu, na prawej
burcie. Najpierw zrobił, później pomyślał. Gdy trafisz na model, w którym nie
ma przejścia w środkowym rzędzie, trzeba iść naokoło albo przeciskać się pomiędzy
łóżkami nad śpiącymi. Niezależnie od tego jak bardzo skomplikował królowi
dojście do tronu, lepiej żeby klo w ogóle był. W trakcie drogi jest tylko jeden
postój, góra dwa, a podróżnik nie wielbłąd, pić musi.
Chyba
nie musze pisać, że z tyłu trzęsie i rzuca, w toi toiu również. Jak na rodeo, najpierw
musisz ustabilizować pozycję, więc jedną ręką odpychasz się od sufitu i jednocześnie
dociskasz do ściany, drugą wiadomo, trzymasz byka. Wiem o czym myślisz, po co
się męczyć? Można usiąść. No to weź usiądź, skoro wszystko dookoła obszczane. Przed
każdą wizytą w tym pachnącym wiosną miejscu zakładałem buty, bo po autokarowych
pokojach chodzi się bez bucików. W trakcie postojów też nie są potrzebne, ponieważ
kierowca wystawia przed autokar kosz z kapciami. Niektórym może wydać się
dziwne, ale tylko Wietnamczycy sięgali do tego koszyczka.
Na
zdrowie mi wyszedł brak open biletu. To byłoby mocno ograniczające, a jakoś nie
lubię być zamykany. Na początku drogi człek nic nie wie o alternatywnych środkach
transportu, nie wie też co chce zobaczyć. Również nie pomaga konieczność
dokonywania rezerwacji z przynajmniej jednodniowym wyprzedzeniem. Miejsca są
numerowane, a z racji jednego autokaru per przewoźnik i dużego zainteresowania,
wcale nie jest oczywiste, że będą dostępne.
Pierwszy
raz spotkałem się z bliżej nieokreślonymi miejscami gdy jechałem do Sapa. Mówili,
że nie ma takiej potrzeby, bo mało ludzi jeździ. Transporter wywiózł mnie z
hotelu na motorku. Tam gdzie dojechaliśmy stało sporo artokałów, ale na pewno nie
był to na dworzec autobusowy. Faktycznie tłumów nie było, otworzyły się drzwi i
zaczęliśmy wsiadać. Pani w biurze biletowym twierdziła, że można siadać gdzie
się chce. Skoro tak, a z przodu wolne, to się rozłożyłem. Wtedy kierowca zażyczył
sobie żebym się przesiadł… Nie była to prośba, ale nie użyłem "kazał", bo dziwnie
by to zabrzmiało. Z uśmiechem wysłałem go po koło, żeby się nim puknął w czoło. Gdy
zorientował się, że nie jestem podatny na te jego prośby, wysiadł i obrażony zamknął
z zewnątrz drzwi, trzasnąłby nimi gdyby się dało. Mając na uwadze dobro ogółu przesiadłem
się na koniec, dopiero wtedy śniepan wrócił naburmuszony, wpuścił pozostałych
pasażerów i pojechaliśmy. Chwilę później dla wszystkich stało się jasne o co
poszło. Kierowcy po drodze biorą Wietnamczyków „na łepka”, więc ja mu tam na
przodzie zupełnie nie leżałem. Ten najwyraźniej był już umówiony, bo nabrał ich
tylu, że przejść się nie dawało, poukładani niemal jeden na drugim. Wniosek z
tego taki, żeby zajmować miejsca na górze, tam na pewno obok nie uwali się sapiącochrapiący
borciuch.
Nie
miałem okazji jechać pociągiem, a słyszałem skrajnie różne opinie. Nie
wiedziałem nawet jak wygląda w środku, więc nic nie mogę na ten temat napisać.
Sorry boss.
Wszystkie
bankomaty, z których korzystałem działały bez problemów, niestety nigdy nie było
wiadomo jaką naliczą prowizję. Każdy bank tworzy swoją tabelę opłat i zwykle
jest to jakiś procent od wypłacanej kwoty (1-2%). Czasami nawet pracownicy banku nie znają taryfikatora,
pani mówiła 20 tys. (1$), a nadrukowało 50 tys. i wcale nie dlatego, że
wypłaciłem 2,5 razy więcej. Klient o prowizji dowiaduje się na zakończenie
transakcji. Wyświetla się napis: „za
transakcję zostaniesz obciążony prowizją w wysokości […] czy chcesz wydrukować
potwierdzenie?” Mam wrażenie, że
bardziej pro-kliencko byłoby zapytać o to, czy chce kontynuować. W jeden z banków poszli jeszcze dalej, doliczają
dodatkowo podatek VAT do prowizji, którą sami pobierają. Wietnamski fiskus musi
być z nich dumny.
A
skoro już przy bankach jestem, to od trzech tygodni, codziennie, dzwoni do mnie
citibank, już zacząłem się przyzwyczajać do smsów z informacją o próbie x-krotnego
połączenia się numeru +48222386127. Cóż za wytrwałość pracowników CC sprawdzających
czy mój telefon z polskim numerem jest ciągle wyłączony.
Yiruma
to południowokoreański wykonawca o jego istnieniu dowiedziałem się od poznanych
w Nha trang wietnamczyków: Załączam linki do mniej znanych w Europie utworów: DoYou oraz If I could see you again.
Z
przyjemnością jeszcze raz przyfrunę do Wietnamu, najchętniej z kimś motorykującym,
żeby lepiej poznać te mniej turystyczne zakamarki.
Dlatego
na koniec kilka zdjęć z motocyklowym akcentem.