Tay Trang (Vietnam)/Pang Hok (Laos)
Busik
z DBP do Muang Khua odchodzi tylko raz dziennie o 5:30 a.m. W kilkadziesiąt
minut dotarliśmy do przejścia granicznego. W Tay Trang wypisaliśmy się z
Wietnamu, a w Pang Hok zalogowaliśmy do Lao.
Wizę
można dostać on arrival za 30 dolców, ale dodatkowo, panowie mundurowi, co
okienko pobierają dziwne opłaty procesowe. Za wklejenie wizy 10 laosańskich
tysięcy + 10 laosańskich tysięcy za to, że jest weekend + 25 laosańskich
tysięcy za stempel… A na pokwitowaniu stoi napisane $30.
Kurs
w przybliżeniu 8 tys. za 1 USD. Łatwo policzyć, że każdego kasują na dodatkowe
5 dołków. To oczywiste, że na granicy nie mieliśmy lokalnej waluty, płaciliśmy
w wietnamskiej, której trochę zostało, a resztę w zielonych. Te laotysie poprzeliczali
według tylko sobie znanego kursu, a przy takich nominałach orżnęli nas na około
dolara i wydawali się być bardzo z tego powodu zadowoleni. Warto było grzech
robić?
Mikrobus,
którym jechaliśmy był załadowany po kokardę. Po drodze dobierał sobie coraz więcej
towarów. Nie do wiary ile tam się tego zmieściło. Pomagałem nawet w załadunku,
gdy zobaczyłem dwie malutkie kobitki siłujące się podobnych gabarytów workami. Podrzucałem
je do kierowcy na dach jak wall ball shot.
W
tak zwanym międzyczasie, udało mi się uchwycić w obiektywie gościa jadącego z
dwiema wielkimi, napompowanymi oponami… Takie sobie airbagi zamontował, chyba że na jakiś spływ jechał - ciąganie opony za
motorówką, albo cuś.
Do
Muong khua dotarliśmy koło południa. Mini miasteczko, dwie ulice na krzyż i
rzeka. Byliśmy jedynymi turystami, którzy tego dnia przyjechali. Było jakoś tak
dziwnie cicho i pusto. Weszliśmy do pierwszej knajpy, wydawała się otwarta,
nawet dzieciaki menu przyniosły, jednak jeść nie dawali. Dopiero po jakimś czasie
zorientowaliśmy się, że nie ma prądu. Od początku śledził nas gruby miś z
parasolką, zebrał się na odwagę dopiero, gdy sprawdziliśmy wszystkie trzy
miejsca noclegowe po tej stronie rzeki. Zaproponował, żebyśmy zobaczyli po
drugiej stronie lustra, więc podążyliśmy, jak za białym króliczkiem. Pokoje z
oknem na strumyk i jak na nasze potrzeby więcej niż wystarczająco, więc
zostaliśmy. Wyjaśnił nam, że brak prądu to normalka, wyłączają go codziennie,
ale wraca. Mieliśmy nadzieję, że wróci, bo bez prądu nie działają bankomaty,
lodówki w sklepach, jeden, jedyny kantor, wiatraki. Niczego nie ma i wszystko w
mieście jest zamknięte. Na słupach telegraficznych nieruchome liczniki prądu i niewykluczone,
że nie wiedzą co to AC jest. Byłem przygotowany na brak bankomatów. Wymieniem USD
u pani na straganie ze złotem. Nie pamiętam kto mnie uświadomił, że można taką
wymianę zrobić u jubilerki pod stołem, jednak gdyby nie ona, a bankomaty nie
aktywowały się z wieczora, to mógłbym utknąć do poniedziałku.
Regularne
braki prądu tłumaczą wszechobecne panele słoneczne. Zastanawiałem się nad
przyczynami jego znikania z wioski, w pobliżu nie ma nic co mogłoby pochłaniać całą
energię, albo właśnie jest, tylko nie komunikują tego…
Kolega
miał zdjęcia wodospadu, podobno był w tych okolicach. Pokazaliśmy naszemu misiowi,
wysłał nas na wyprawę wzdłuż rzeeki… Nieufnie podchodziłem do tej jego trasy,
bo nie widziałem perspektyw na jakąkolwiek wycieczkę brzegiem….Okazało się, że
wodospad jest w Luang Prabang. To chciał nas skubany
w podróż wysłać…Klient nasz pannn. ;)
Tego
dnia, a była to sobota, prąd włączyli po 18. Na godzinę, zdążyłem trochę podładować
baterie i power bank. Zanim się zorientowałem wyłączyli i brałem prysznic przy
świeczce postawionej za drzwiami do pokoju, żeby się nie zachlapała. Później
światełko przeniosłem na parapet, wiatr szybko je zgasił, a że już mi się nie
chciało wstawać, spać poszedłem pewnie koło 20.
Nie
zabawiliśmy długo w mieście. Udało nam się ustalić, że jest dworzec autobusowy,
ale niemcy we wsi, o 8 rano trzeba być na skrzyżowaniu i tam powinniśmy znaleźć
kogoś kto nas zawiezie na dworzec, a na dworcu powinno dać się kupić bilet i
autokar też być powinien.
Byliśmy
następnego dnia przed czasem, na wszelki wypadek. Nie wiadomo skąd, pojawił się
pick up i zabrał nas na dworczyk. Autokar podstawiony, drogą kupna nabyliśmy bilety,
znaczy udało się.
W
knajpie pani przyniosła nam rachunek na dużą bańkę napisany po laosańsku. Kto
zgadnie, co zamawialiśmy?
Widoczny
na zdjęciu bloczek z karteczkami to loteria. Chyba jakaś lokalna wersja lotto.
Nie wiem jak działa, ale jeśli jest ogólnolaosańska to losowania w telewizji
nie zobaczą…
W
wiklinowym koszyku, zdjęcie zrobione już na dworcu, jest kurka, dwie kurki. Zapakowali
ten koszyczek z tyłu, a kurki wesoło gdakały po drodze.
Do
miasta jechał też pan biznesmen z laptopem i pani, która nie rozstaje się z
telefonem stacjonarnym, nawet w autobusie
udawała, że rozmawia. Halo, halo Mietku…A tuż przed odjazdem przyszedł zielony
pan i sprawdził listę obecności.
W
drodze zatrzymaliśmy się we wiosce, w której życie bez narkotyków jest jak
promień słońca, a ludzie z tego szczęścia w strojach kosmitów spacerują po
ulicach. Oni chyba jakieś kompleksy na punkcie dragów
mają, bo napis w antynarkotykowym tonie był również w Mk.
Gdy
dojechaliśmy do Udomxai zapoznaliśmy się z rozpiską, którą panie wykleiły na
szybie okienek kasowych wraz z życzeniami szczęścia.
Tu
pożegnałem się z Niderlandczykami, mieli cały miesiąc na Lao i chcieli pojechać
na północ. Mnie, w tak zwanym międzyczasie, odechciało się zostawać w Udo. Od
razu kupiłem bilet i przesiadłem się do busa z napisem Luang Prabang. Miał odjechać za pół godziny, a zeszło się
ponad dwie. Mogłem pospacerować po okolicach i nauczyć się jak wciągać skuter na dach.
W
autokarku jechała pani z dzieckiem. Młody źle znosił podróż, najpierw się
porzygał, a później była przymusowa przerwa na „dwójkę”. Się dzieciak
zestresował i coś mu nie szło, wiec mamunia znalazła patyk, którym mały
próbował wywabić krecika… Tak się to robi? Patykiem? Może mnie coś ominęło za
dzieciaka?
A
w trakcie innej przerwy małowstydliwa pani przeszła na drugą stronę ulicy
zdjęła portki i gotowe…
W
drodze do LP gugiel wariował, zrobiłem zrzut ekranu, pokazał, że jadę w
przeciwnym kierunku…