W połowie drogi do stolicy (Vientiene) jest tu też inna Laosańska atrakcja, Van
Vieng z tubingiem, boldem wpisana na liście packpakersów. Ominąłem szerokim
łukiem. Wygooglujcie sobie sami, materiałów jest cała masa. Laos jest ogromny,
ale głównie porośnięty dżunglą. Podręcznikowo, wystarcza dwa tygodnie na
zaliczenie całości, pewnie dlatego, że wszędzie się dwa dni konno jedzie.
Do
Chiang Rai chciałem się dostać łódką, lubię łódki. Na tej trasie kursują dwie,
wolna i szybka. Wszyscy, którzy pokonali tę trasę powoli odradzali z uwagi na to,
że nuda… nic się nie dzieje…. w ogóle brak akcji jest…. jak w polskim filmie, koń,
krowa, kura, droga na Ostrołękę. Expres raz pływał, raz nie, różnie mówili. W
porze suchej taka podróż mogłaby być traumatycznym przeżyciem, zatem było mi
wszystko jedno jak jest.
Niestety
na taką wolną przeprawę potrzeba trzech dni. Pierwszego dnia do Pak Beng, drugiego do Houay Xay (znanego też jako Huay Xai)
i dopiero nazajutrz lądem do Tajlandii. Nijak mi się to spinało czasowo, dzięki temu
posiedziałem dłużej w Lua. Zobaczyłem wodospad Kuang Si, połaziłem po mieście i jadłem sandwiche przy głównej ulicy. W strefie UNESCO jest
kilka świątyń Wat Xieng Thong, Wat Mai Suwannaphumaham, Wat Manorom, Wat Hosin Voravihane, Royal Palace,
muzeum i dwa bambusowe mosty, które rzeczka Nam Khan, kończąca swój bieg pięćset
metrów dalej zabiera do Mekongu, a Mekong do morza.
Wodospad
robi wrażenie i przyciąga turystów. Przy wejściu za ogrodzeniem żyją
niedźwiadki, a gdzieś w gąszczach jest sekretne przejście do ukrytego poziomu. Szukaliśmy
tego wejścia nie udało się go znaleźć. Byłem tam z całą bandą, bo spotkałem amerykańskich
znajomych poznanych w Wietnamie, plus kilka innych nowopoznanych osób. Wszyscy mieszkaliśmy
w jednym guesthouse lub na tej samej ulicy.
Na
końcu tej ulicy od wczesnych godzin rannych odbywała się impreza, śpiewy,
picie, jedzenie, normalna uliczna biba. Ponieważ zostaliśmy zaproszeni na
wieczorną część nagrałem filmik. Nie wiem jaka była okazja, jednak po mniszkowych
akcentach wnoszę, że młodzi byli wyprawiani do szkoły.
Główna
ulica po zmierzchu zmienia się w bazar, sewenirownia max. Od podstawek do
iphona, przez nalewki o wyglądzie denaturatu po lampki nocne i koce.
Bankomaty
i kantory są wkomponowane w drewniane ule, jest nakaz ubierania się przed
podejściem i zakaz pokazywania torsu gladiatora. Okurary i kaski też nie są
mile widziane.
Motorkowcy
przed słońcem chronią się parasolkami. Parasoleczka w lewej ręce albo u pasażera.
Nie jeżdżącym wyjaśniam, że manetka z gazem jest po prawej rączce.
Sporo
salonów piękności i masażu, w jednym z nich mój wzrok przykuł ręcznie zdobiony
folder reklamowy.
Do
Chiang Rai miałem jechać VIP busem, zdjęcia widziałem, wyglądał obiecująco. Na
dworcu powiedziano nam, że się popsuł…trudno, co zrobić. Nie mam powodów,
żeby nie wierzyć, ale nie mam też możliwości żeby to zweryfikować. Zawieźli nas
na lokalny dworzec. Cała noc przede mną, a miejsca siedzące, dobrze, że go
nie odwołali, bo duży autokar i tylko 10 osób. Za to mogłem się rozłożyć na końcu
i spokojnie przespać. Tak myślałem, ale tej drogi do najbardziej komfortowych zaliczyć nie mogę.
Dziura na dziurze, raczej łapałem drzemki pomiędzy kolejnymi wyrwami.
Mogłem
sobie zorganizować przejazd etapami - do Huay Xai i z Hua do Chiang Raj. Jednak
z braku czasu na eksperymenty wybrałem bezpośrednie połączenie. Wtedy sądziłem,
że to jeden autokar, nie wydaje mnie się, żeby był jeden. Teraz wiem, że gdybym tak
zrobił, utknąłbym w Hua - z uwagi na stan wojenny w Tajlandii, autokary w tym
dniu zostały odwołane.
Dworzec
w Huay Xai wyglądał na opuszczony z obsługi nikogo, a gdy wreszcie ktoś zaspany
zszedł z pięterka kazał dalej czekać.
Podzielili
nas na dwie grupy, bo w różnych miejscach, na różnych przewoźników bookowaliśmy
bilety, ale w Lua nic nie wskazywało na to, żeby mogłoby ich być kilku. Wiedzieliśmy,
że organizacja dalszej części podróży leży po tajskiej stronie i nie było pewne,
że się wywiążą. Takie
międzynarodowe transfery niestety są obarczone ryzykiem. Nie mają przecież wpływu na zagranicznego przewoźnika, a równie
dobrze mógłby wcale nie istnieć. Pewnie taki oszukaniec długo by nie pociągnął,
bo takie wieści szybko się roznoszą, ale teraz sytuacja wyjątkowo im sprzyjała. Mogli
zwalić na stan wojenny.
Wszystko jednak potoczyło się zgodnie z ustaleniami.
Podjechała kobitka, zapakowała nas do vana i dała po naklejce na paszport z
napisem CH-RAI. Ostrzegła, że to nasze bilety i lepiej nie zgubić, a jak będziemy
ją, tę naklejkę mieć w widocznym miejscu, to znajdzie nas tajski kierowca. Po
wyjściu z laosu do tajskiej granicy
kursuje shuttle bus. Musieliśmy zapłacić za podwózkę, jakieś grosze, ale szkoda,
że nikt nas nie uprzedził, tym bardziej, że zanim przeszliśmy przez bramkę przynajmniej
dwa razy upewniali się, że nie mamy laoskiej waluty ze sobą….Nie pytałem po co
im ta wiedza, wiec nie mam pojęcia czy nie można wywozić z Laosu albo wwozić do
Tajlandii.
Po tajskiej stronie, wojska z różnych kategorii, akurat robili sobie zdjęcie pamiątkowe to i ja pstryknąłem.
Kierowca przyjechał - jestem w drodze do Chiang Rai.