środa, 19 marca 2014

Na urlopie


Dwa kolejne tygodnie spędziłem w towarzystwie koleżanek.
Pierwsze dni dziewczyny miały bardzo aktywne. Wat Pho, Grand Palace, dworek Vivanmek, floating market połączony z Rose Garden, Ayutthaya z letnim pałacem Bang Pa-In i Park Narodowy Erewan.

Erewan - ten wodospad już dawno chciałem zobaczyć. Specjalnie czekałem, aż przylecą. W grudniu na pewno byłoby więcej wody, ale czego się nie robi dla dobra ogółu.
Tutejsze agencje turystyczne maja w ofercie tylko jedną wycieczka, która umożliwia zobaczenie wszystkich siedmiu poziomów wodospadu. Przejazd i cztery godziny na miejscu. Pozostałe, które są połączone ze zwiedzaniem kanchanaburi lub tiger temple pozwalają na dotarcie do drugiego, może trzeciego poziomu lub na godzinne rozłożenie się na kamyku przy pierwszym napotkanym rozlewisku.
W jedną stronę to około godzina marszu, z przerwami na robienie zdjęć trwa to jeszcze dłużej. Nam droga w obie strony zajęła ponad trzy godziny. Przy każdym z poziomów robiliśmy foto stop i kilkunastominutowy relaks na samej górze. Im wyżej, tym mniej turystów. Rosjan jest jak mrówków. Na dodatek są przekonani, że są tylko oni, bo potrafili do nas po rusku zagadywać. Katoryj czias?
Po lunchu mieliśmy przymusową przerwę. Kierowca powiedział, że nie jedzie i nie udało się ustalić przyczyn tej decyzji. Może tachograf mu kazał? Godzinny relaks na bambusowej leżance dobrze nam zrobił, a dzięki temu mogliśmy zobaczyć wjeżdżający pociąg na most kwai. Most jest po drodze i organizator pomyślał, żeby zrobić kilkuminutowy stop w Kanchanaburi, przez które przejeżdżała kolej śmierci. Pociągi tędy nie przejeżdża często - trzy w stronę Bangkoku i trzy w stronę Nam Tok.

Po Bangkoku dziewczyny koniecznie chciały nad morze i na plażę. Pojechaliśmy na wschód. W tę stronę są dwie turystyczne wyspy Koh Samet i Koh Chang. Wybraliśmy tę drugą, położoną bliżej Kambodży, w ten sposób, gdyby naszła nas ochota, mogliśmy w drodze powrotnej przenieść się na inną wyspę.

Chang po tajsku znaczy słoń. I wyspa faktycznie jest ze słonikami. Ośrodek, w którym mieliśmy znajdował się przy plaży, na której codziennie kąpały się słoniki, z turystami, którzy oczywiście za to zapłacili. W ferworze zabawy można nie zauważyć, że słonik akurat robi kupę…Opiekunowie dyskretnie je zbierali, ale obiektywowi aparatu takie sytuacje nie umykają…Zakładam, że brak zainteresowanych ze strony turystów równa się odcięciem słoników od morza, a one to wyraźnie lubią.

Wyspa jest okupowana przez rosyjskich turystów. Jak widać restauratorzy dostosowali się do potrzeb rynku, bo szyldy i menu zrobili po rosyjsku.
Wieczorami te panie turystki wychodziły na miasto w szpiluniach.
Nie brakowało też buraków. Tych, którzy rzucili się na słońce, jak szczerbaty na suchary. Łatwo można było rozpoznać „nowych”.
Zdjęcie plażowiczki, która próbowała zrobić sobie z majtek od stroju kąpielowego stringi, a zapięcie stanika zsunęła prawie na lędźwie…

Dziewczyny wspominały, że lubią plażing, ale nie przypuszczałem, że będą leżeć od śniadania do zachodu słońca… Miałem sporo czasu, żeby eksplorować wyspę. Wypożyczyłem sobie skuterek i pojechałem na druga stronę, prawie dookoła wyspy. Prawie bo nie da się tej wyspy objechać. Po środku są wielkie góry.
Druga strona wygląda jakby ktoś kilkadziesiąt lat temu zatrzymał czas, jakby ludzie nagle wyparowali. Żywej duszy. Puste ulice, ławki, pomosty. Porozrzucane łódki, a w restauracjach i domostwach jedynie zwierzęta.

Udało mi się dziewczyny namówić na wycieczkę snorkelingową. Wielką łódką, cztery pobliskie wysepki. Organizatorzy (a jest ich kilku) mogliby się porozumieć miedzy sobą, żeby nie zabierać ludzi w to samo miejsce, w tym samym czasie. Mają przecież cztery, a niektórzy nawet pięć wysp w programie.
Jak zobaczyłem co się tam dzieje, to ochota na freediving mi przeszła. Pływające po powierzchni skrzydlice i karmiący ryby bułkami maślanymi…Nie spodziewałem się takiej formy ingerencji w ekosystem. Na dodatek za przyzwoleniem lokalnej społeczności, która ten pokarm sprzedaje w porcie. Przy jednej z wysp była nawet ekipa nurków. Super takie warunki nurkowe.
Na statku był jaś fasola, założył za mały kapok i zapiął/zaciągnął pod kokardę, żeby mu się czasami przez głowę nie zsunął….Miszcz.
Po wycieczce, gdy czekaliśmy aż kierowca odjedzie wypatrzyłem panią z McDonald’s w kapciuszkach. Wysiadłem, żeby zrobić zdjęcie. Pani i jej kolega najwyraźniej sądzili, ze to koszulka mnie przyciągnęła..:)

Jest tu w okolicach wrak statku. Chciałem go zobaczyć i podjąłem nawet rozmowy z lokalnymi centrami nurkowymi. Niestety nigdzie nie wzbudzili mojego zaufania. W ciągu dnia nurkowego, na wraku robią tylko jedno nurkowanie, a kolejne na rafce-srafce. Wszędzie zapewniali, że jedno nurkowanie jest wystarczające…Wrak leży na 30 metrach, ma 100 metrów długości i oni ten wrak oglądają w czteroosobowych grupach. Łatwo było mi to sobie to wyobrazić. Ja plus trzech nieznanych mi nurków i przewodnik. Już wiedziałem, że tego wraku to ja sobie w takich okolicznościach nie zobaczę, a nuż, jeszcze będzie chciał mnie wyciągać z wody w dwudziestej minucie, bo się komuś wiatr skończył…no way!. Zaproponowałem, że sam pójdę, ale to nie przeszło.
Dlatego wybrałem w wycieczkę z abc, żeby z perspektywy freedive zobaczyć, jak w tej części Tajlandii świat wygląda pod wodą.

W tak zwanym międzyczasie poszedłem na kurs gotowania tajskich potraw. Było to w ciągu dnia, wszyscy potencjalnie zainteresowaniu byli na plaży, więc byłem jedynym gotującym. Najpierw przedstawienie produktów używanych w tajskiej kuchni. Później ich przygotowanie i tworzenie dań. Ugotowaliśmy, ugotowałem Tom Yam Kung, usmażyłem pad thai z tofu i seafood, ugniotłem pastę red curry, z której powstała zupka red curry tofu, a na deser sticky rice with mango. Po zakończeniu dostałem dyplom i książkę z przepisami i musiałem zjeść wszystko co upitrasiłem. Całkiem dobre mi wyszło.

A skoro o jedzeniu, to te dwa kurczaki smażyły się przez cały tydzień…to chyba pokazowe kuraki.

W dzień kobiet odbyły się występy przebierańców. Jednemu z nich zgrywusy wyłączyli prąd.

Gdy zostałem sam, zostało mi sześć dni ważności wizy. Zdecydowałem się na Kambodżę bo najłatwiej się z Bangkoku przedostać. I gdybym chciał wrócić na święta, to akurat miałbym miesiąc.
Jednak, zanim pojechałem do Kambodży poszedłem na sześciodniowy kurs masażu tajskiego. To wystarczająco, żeby opanować wszystkie elementy składające się na dwu godzinny masaż. Znowu byłem sam na kursie, więc był to indywidualny tok nauczania. Po zdanym egzaminie dostałem certyfikat akredytowany przez tajlandzkie ministerstwa edukacji i zdrowia.