czwartek, 27 marca 2014

Siem Reap


Tym razem nie było scen na granicy.

Wprawdzie przywieźli mnie w to samo miejsce i samego zaprosili do biura, ale jak pan dyspozytor zobaczył poprzednią kambodżańską wizę w moim paszporcie to przestał kozaczyć. Zapytał tylko czy może nie chcę skorzystać z ich pośrednictwa przy załatwieniu wizy, bo to taka sama cena i czas krótszy. Ładnie podziękowałem za propozycję, więc pan zaprowadził mnie do busika. Tam już czekały pozostałe osoby.
Do granicy jechałem z czwórką Polaków, którzy wybrali się na dwa dni zobaczyć Angkor. Mieli e-visy więc spotkaliśmy się również w drodze z agencji do granicy. Formalności wizowe przebiegły bardzo sprawnie. W kilka minut dostałem wizę. Zupełnie nie wiem dlaczego, panowie pobierają obok opłaty $20 za wizę, processing fee w tajskich bahtach. Przecież to wiza wydawana przez kambodżańskich border oficerów na ziemi niczyjej - z Tajlandii już się wypisałem, a o wpuszczenie do Kambodży właśnie aplikuję…
Jak dostałem wlepkę dołączyłem do polskiej grupy i stanęliśmy w kolejce do okienka. Trafił się jeden cwaniak, co chciał bez kolejki się wcisnąć. Wcisnął się, ale po nas. Po odprawie zawieźli nas na dworzec autobusowy. To jednocześnie dworzec minivan & taxi. Tu pożegnałem się z polską ekipą. Pojechali taksówka, ja minivanem. Za taxi wziętą na dworcu należy się $48 dolarów, ale wystarczy wyjść poza ogrodzenie i w ciągu kilku minut można znaleźć taką za $30. Van to $10.
Miałem bilet bezpośrednio do Siem Reap (SR), bo taka sama cena była do granicy. Tym razem wiedziałem, że bydłowóz jedzie 5-6 godzin, a nie dwie, bo czas odjazdu jest zależny od tego, kiedy uzbiera komplet pasażerów. Ci, którzy załatwiają wizę sami przychodzą wcześniej i odjeżdżają taksą lub vanem. Duży bus czeka, więc na tych wszystkich nieszczęśników, którzy powierzyli załatwianie formalności pośrednikowi. Pośrednikowi się schodzi, zanim zbierze wszystkie paszporty, pojedzie do urzędu, poczeka na wizy, wróci, a jemu się wcale nie spieszy, to thai przecież. Później i tak trzeba odstać swoje do okienka i w okienku, bo panowie oficerowie pobierają odciski wszystkich dziesięciu palców, robią zdjęcie, stawiają siedemnaście stempli. Menadżer dworca optymistycznie przewidywał odjazd na 16:00-17:00. Byłem na dworcu kilka minut po 14:00. Busem dojechałem do SR w nieco ponad dwie godziny, czyli jeszcze zanim ruszył transport publiczny.


Nie nastawiałem się na zwiedzanie ruin. W SR już przecież byłem. Nie spodziewam się, że Angkor zmienił się nie do poznania, bo na przykład dobudowali nowe skrzydło.
W pierwszej kolejności, musiałem zdecydować o moich dalszych krokach. Wracać do Polski na święta, czy zostać dłużej. Zdecydowałem, że zostaję i pojadę do Wietnamu. W Cambo podobno załatwienie wizy zajmuje jeden dzień.
Zacząłem planowanie od końca, czyli od kupienia biletu powrotnego do Polski. Lot z Bangkoku 27. maja. Sprawdzałem też bilety z Hanoi, żeby wrócić prosto z Wietnamu. Były dostępne, ale wszystkie loty przez Bangkok. Jeśli mam przefrunąć przez BKK, to wydłuży się całkowity czas powrotu do Polski o co najmniej kilka godzin. Pomyślałem więc, że skoro tak to sam sobie wrócę do BKK i dodatkowo przynajmniej chwilę pobędę w Laosie. 
Przy maksymalnym wykorzystaniu wiz, mam miesiąc na Kambodżę (do 20 kwietnia, tym razem chcę objechać północny-wschód Kambodży), miesiąc na Wietnam i tydzień na powrót przez Laos do Bangkoku.
Spotkałem się z koleżanką z Chile. Poznaliśmy się w Kalaw. Po Birmie, ona pojechała przez laos do Wietnamu, a ja do Tajlandii. Podpowiedziała mi, że z wietnamskiego SaPa mogę bez problemu dostać się do Luang Prabang w Laosie, a z Laosu mam rzut kamieniem do Chiang Rai, położonego na północy Tajlandii. Dlatego, korzystając z promocji jednej z tajlandzkich linii lotniczych Nok Air, kupiłem bilet z Chiang Rai do Bangkoku (autokarowi zajmuje to12h). Jest też nocny pociąg, który kosztuje prawie 900B, a samolot kosztował mnie z dodatkowymi opłatami za bagaż i processing fee 1150B.
Jeśli nic się nie zmieniło, to w Wietnamie, tak jak i w Birmie nie działają obce telefony komórkowe. Niby na stronie mojego operatora podane są stawki, ale nie chcę być zaskoczony. W związku z tym, odpowiednio przekonfigurowałem moje konta bankowe i przetestowałem ich działanie. Przy okazji dowiedziałem się, że mój ulubiony Deutsche Bank znowu wyciął mi numer… Zablokowali mi dostęp do konta, żebym się czasami nie zalogował i salda nie sprawdził. Kody TAN do autoryzacji transakcji straciły ważność pod koniec lutego. Wiedziałem o tym, przecież napisali nieudolny komunikat już na początku grudnia. Po co próbować się kontaktować z klientami, jeśli można ich zmusić żeby sami się zgłosili. Zadzwoniłem, ale po 10 minutowej weryfikacji, pani uznała, że mnie nie słyszy i żebym skontaktował się z nimi ponownie. Nie mam zdrowia do nich, moich kodów TAN nie aktywuję, skoro się przedawniły, a autoryzować smsami mogę w innym banku, więc teraz potrzebni mi oni jak wrzód na tyłku. Dobrze, że zanim mnie te kody przestały działać, przelałem pieniądze gdzie indziej.


Podczas poprzedniego pobytu w SR ominąłem floating village. Nie wiem dlaczego sądziłem, że z Battambang będę miał bliżej do jeziora, bo na mapie to wcale bliżej nie wygląda. Pojechałem więc na zorganizowaną wycieczkę nad jezioro. Jezioro Tonle Sap to największe jezioro w Azji południowo-wschodniej. Potrafi w porze deszczowej, aż sześciokrotnie zwiększyć swoją powierzchnię. Jest w światowej czołówce w kategorii zasobność w ryby słodkowodne.
Zanim dojechaliśmy nad jezioro zawieźli nas do sklepu, żebyśmy może coś kupili, ale przed zakupami pokazali, jak się figurki robi z kamienia i drewna.
Niestety jak widać, woda w jeziorku do przejrzystych nie należy. W kanałach dopływowych jest podobnie. Zamieszkujący te okolice czyściochami nie są. Przypomina to wioskę rumuńską spod grota. Miałem wrażenie, że wszystkie śmieci wywalają przez „okna” i czekają, aż przyjdzie wielka woda i to posprząta…No to przychodzi ta woda i cały ten syf  bierze do jeziora. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zmarłych gdzieś pod drzewem chowali.


W SR jest piekarnia. Mają cieplutkie, prosto z pieca bagietki. Z sanepidem mieliby przechlapane. Zaprosili mnie do środka, żebym mógł sobie wziąć bułę prosto z pieca. Byłem rano, wiec akurat piekli. Ponieważ bagiety dochodziły jeszcze w piecu miałem czas na rekonesans. Przy wrzucaniu pieczywa do koszyków zdarzy się, że bułki polecą na podłogę, ale 5 nim nie leżały, przecież. Złapałem szybko jedną, która trafiła bezpośrednio do koszyka, jak zaczęli wrzucać te z podłogi, to już się pogubiłem, które z podłogi i ochota na drugą mi odeszła. Przed piekarnią kolejka ulicznych sprzedawców. Myślicie, że w restauracjach czy hotelach sami pieką bagietki, czy biorą je, z jedynej w okolicy piekarni? ;)


Pani w garsonce i kapciuszkach na skuterku. Wyskoczyła z biura żeby dostarczyć korespondencję. Pozwoliła zrobić sobie kilka fotek.
Sprzęt grający należy do Niemców, których poznałem w hotelu. Ubrań dużo im nie potrzeba, ale muza jest niezbędna.
W restauracji na wodzie, w której zatrzymaliśmy się na lunch trzymali w klatkach króliki i krokodylki…
Fried Noodles – czyli kmerski Pad Thai. Podawany z jajkiem sadzonym na wierzchu. Niestety potrafi być zrobiony z makaronem z zupki chińskiej. Z jajkiem sadzonym miałem już przygodę. Poprosiłem, pokazałem, co ma zrobić z jajkiem, żeby sadzone było. Jajko, olej, patelnia, wbijasz… Rozumiesz? Tia… Nie nadzorowałem wykonania no i dostałem jajecznicę, wymieszaną ze szklanką oleju. Dziwne w niej było jedno żółtko. Od razu rzuciło mi się w oczy. Było okrągłe, ciemnożółte, prawie pomarańczowe, jakby było z przetrzymanego minutę za długo jajka na miękko. Jak coś takiego osiągnąć poza skorupką? Ona, ta pani musiała, na wok wrzucić na wpół ugotowane jajko i wydaje mi się, że ratowała sytuację robiąc z tego jajówkę.
Taka, żółtawa mazia u pani z bagietkami podobno jest zrobiona z jajek, zapewne surowych…poprosiłem, żeby mi tego nie pakowała do środka.
Mistrz drugiego planu. U piekarza pan biorący prysznic na sali wypieków, bo ciężko to nazwać zapleczem.
W autokarze, pan od kontaktów z bazą urwał sobie antenkę od radiostacji…


Z SR postanowiłem małymi kroczkami przemieszczać się w stronę Phnom Penh, żeby ogarnąć wizę wietnamską. Jakieś 2 godziny od SR jest miasto Kompong Thom. Kupiłem bilet u Pani w agencji. W ciągu dnia tylko lokalne busy jeżdżą, to ten sam autobus, który do Phnom Penh jedzie. Na wszelki wypadek poprosiłem, żeby napisała wiadomość do kierowcy, żeby wiedział, że ma mnie wysadzić po drodze. 
Bilet kosztuje tyle samo co do PP. No dobrze, zajmuję miejsce, ale na Teutatesa, dlaczego ja płacę za niego $5 (lub więcej zależnie od agencji), gdy lokales jedzie w takich samych warunkach za $1,25?