wtorek, 1 kwietnia 2014

Kompong Thom

Kampong Thom to całkiem spore miasto. Jest stolicą prowincji o tej samej nazwie. Przechodzi tędy krajowa droga NH6, łącząca Siem Reap z Phnom Penh albo na odwrót. Ta droga to jednocześnie główną ulicą miasta.

Autokar, który miał mnie zawieźć powinien odjeżdżać o 10:30, a już o 9:30 zabrali mnie z hotelu. Faktycznie odjechał o 10:30, ale z dworca…Zanim wyjechał z miasta, zrobił sobie kilka dłuższych przerw na dobranie kolejnych pasażerów. Te przerwy łącznie zajęły mu godzinę. To ja się pytam, po co żeście mnie zgarnęli prawie nad ranem?

Na miejsce dojechałem kilka minut po 14:00. Wylądowałem niedaleko głównej ulicy, więc szybko znalazłem miejsce do spania. Najbardziej rzucający się w oczy hotel - Arunras. Pomimo lokalizacji, wydał mi się całkiem przyzwoity na spędzenie pierwszej nocy. Nie miałem ochoty na dłuższe poszukiwania z plecakiem w słońcu. Mieli wifi, wielkie łóżko, przed drzwiami do łazienki stały klapki, a na podlustrzanej półce, obok jednorazowych kosmetyków leżał grzebień – używany, bo brakowało mu jednego zęba. Zameldowałem się, zostawiłem plecak i poszedłem rozejrzeć się po mieście.
W moim przewodniku oprócz niego były jeszcze dwa miejsca noclegowe. Okazuję się jest ich dużo więcej, właściwie na każdej ulicy, dochodzącej do głównej, jest przynajmniej jeden guest house/hotel. Następnego ranka przeniosłem się do nowego hotelu położonego poza centrum zamieszania z europejskim standardem i miejscową ceną – 5USD. Codziennie zmieniana pościel, wymieniane ręczniki, woda, jednorazowa szczoteczka do zębów, minipasta, mydełko, a przy łóżku panel do sterowania elektrycznością.

Przyjechałem na sam weekend i ponieważ okazało się, że bankomat nie może/nie chce wypłacić mi pieniędzy, byłem zmuszony zostać tu przynajmniej do poniedziałku. W tak zwanym międzyczasie, zmodyfikowałem plany związane z załatwieniem wizy od razu po Kompong Thom i w związku z tym, nie chciałem wyjeżdżać w nieznane bez odpowiedniego zabezpieczenia finansowego. 

Do Bankomatu podchodziłem kilka razy, bo widniał napis, że czasowo nie może zrealizować mojej transakcji. W moim banku się zaniepokoili, że karta zmieniła właściciela, więc na dokładkę mi ją zablokowali. Po zalogowaniu miałem komunikat, że karta została zablokowana przez bank i dodatkowo napisali smsa, w którym prosili o potwierdzenie transakcji. Czyli da się. DB powinien wziąć przykład. Potwierdziłem transakcję i przy okazji dowiedziałem się, dlaczego nie mogę zrealizować wypłaty. Bankomat zamiast czytać chip, próbuje autoryzować transakcję po pasku magnetycznym. Ponieważ nie powinien omijać chipa, bank nie odpowiada na takie zapytanie. Już wypłacałem z bankomatów tego banku, więc zachodziło podejrzenie, że chip w mojej karcie się wziął i zepsuł. W poniedziałek gdy otworzyli okienka byłem się z nimi rozmówić, ale nic nie wskórałem. Poszedłem do innego, międzynarodowego bankomatu, który przez weekend był zamknięty za bramą oddziału. Udało się zrealizować transakcję. Nie wszystkie banki/bankomaty współpracują z visa/mastercard.

Pierwszego dnia obszedłem miasto po południowej stronie rzeki, drugiego, po północnej. Trzeciego, zacząłem myśleć o wybraniu się na dalszą wycieczkę.

W niedalekich okolicach są dwie atrakcje: ruiny z VII wieku i świątynia na górce. Nie ma wypożyczalni skuterków, ale okazuje się, że wypożyczyć skuterek można. Jeden miś proponował za paszport…Aż taki odważny nie jestem, żeby takiemu nijakiemu, na ulicy paszport zostawić. Pozostała wycieczka jako plecak. Oba miejsca można zrobić w jeden dzień. Niechętnie do tego podszedłem…30km w jedną stronę, to tutaj godzina, druga godzina na powrót i kolejne 17km, które dzieli miasto od górki. Wszystko po słabej jakości dróżkach. Rozłożyłem sobie na dwa dni. Pierwszego ruiny, drugiego góra.
Ruiny to Sambor Prei Kuk. Cóż mogę o nich napisać…Po prostu są..:) Oprowadziły mnie dwie, małe przewodniczki. Sam pewnie bym się nie zgubił, ale na pewno nie zobaczyłbym gdzie mrówki przechowują motyla…Transakcja była wiązana…Opieka w lesie w zamian za dwa „jedwabne” szale po dolarze za każdy.
Świątynia na górce Phnom Santuk. 200m wysokości, 809 ponumerowanych schodów. Przy okazji zrobiłem WOD: 809 steps AQAP. Wejście zajęło mi 14 minut z kilkoma krótkimi foto stop. W moim przewodniku napisali o „magnificent sunset” ponad polami ryżowymi. Pojechałem tam późnym popołudniem, żeby ten sunset zobaczyć. Autor chyba w zimie ten sunset widział jak liście z drzew spadły, bo widoki były tylko od południowej strony.

Byłem na masażu. Nawet nie wiem ile trwał, bo nie spojrzałem na zegarek. Niestety chyba zamiast do salonu masażu trafiłem do burdelu pod przykrywką. Przed, nic nie wskazywało na to, ale pani była słabą masażystką, a po masażu wyraźnie dała mi do zrozumienia, co może mi jeszcze zrobić. Nie była namolna, podziękowałem i wyszedłem. Wykluczam, żeby się nagle zakochała. ;)

Nie było łatwo, ale znalazłem „dworzec autobusowy”. Jest po przeciwnej stronie ulicy. Widziałem go cały czas z okna. Stolik + potykacz przewoźnika, którego reprezentują. Na tych potykaczach mieli wypisane kierunki, więc zrobiłem zdjęcia zweryfikowałem z mapą, a z dyspozytorami ustaliłem trasę i czasy przejazdów. Rozważałem miasta, które leżą niedaleko.
Kompong Chhnang, nie wiedzieć czemu wymawiane jako szrau. Autobusem da się dojechać, ale przez Phnom Penh, co oznacza trasę w kształcie bumerangu. Podobno można dopłynąć łódką…. Ale nad rzeką nie udało się tego potwierdzić.
Kompong Cham to wielogodzinna podróż, bo również przez Phnom Penh.
Sra Em. Nic mi to nie mówiło i na początku nie zawracałem sobie nim głowy. Podczas kolejnej internetowej konfrontacji okazało się, że to położone na północy Kambodży miasto, tuż pod tajską granicą. Ze Sra Em jest niecałe 30km do Prasat Preah Vihear. Pomysł zrodził się już w SR, zainteresowała mnie pani w jednym z biur turystycznych, pokazała fotki i zaproponowała wzięcie samochodu z kierowcą za 100USD. Próbowałem namówić niemców na wycieczkę, ale oni mieli muzę i grali w zielone, popijając miejscową tequilę. Zwiedzenie Angkoru było dla nich więcej niż wystarczająco.
Na mapie wydaje się blisko miejsca, do którego docelowo chciałem dotrzeć - obszary Mekongu pod samą granicą z Laosem. Wymyśliłem, że już teraz dam sobie na północ, stamtąd przeskoczę pod Mekong i będę schodził w dół do Phnom Penh, gdzie załatwię wizę i pojadę prosto do Sajgonu. Gdybym teraz pojechał do stolicy po wizę, jechałbym do góry, a później zjeżdżał na dół, żeby z Phnom Penh pojechać do Sajgonu. Jednorazowo z samej góry do Phnom Penh to około 12h. Tym sposobem zyskałem kilkudniową przewagę czasową. To prawda, gdybym miał już wizę mógłbym wejść do Wietnamu innym przejściem granicznym, ale byłbym daleko od Sajgonu. Cały czas mam na uwadze, że zbliża się kmerski nowy rok i wszystko w dniach 14-16 kwietnia jest pozamykane, ambasada wietnamska również.
Kupiłem bilet i pierwszego kwietnia pojechałem do Sra Em.

Tuż przy Arunrasie na rogu są stragany. Można tu kupić coś do jedzenia, również robala. Często tutaj zatrzymują się kierowcy na kilkuminutową przerwę w drodze do Phnom Penh. Przed hotelem znajduje się również miejsce zbiórki tuktukowców i motodriverów.
Bambusowa/wiklinowa paleta z rybami położona na grillu. W ten sposób pani dymem i temperaturą próbuje przegonić mrówki.
Zwróćcie proszę uwagę na panią w kapeluszu na straganie, która zabawia się telefonem trzymając nunię w koszu z fistaszkami.
Podszedłem bliżej żeby zrobić zdjęcie śpiącemu psu i chłopakowi w hamaku. Jak pies się zerwał to obudził chłopaka.
Pani na motorku z kokosami jak tylko weszła w wiraż pogubiła kokosy, chłopak pomógł jej pozbierać, poukładali je na blaszce, ale nie ujechała 50 metrów i znowu wszystkie zgubiła. Wtedy postanowili zastosować inny sposób mocowania, wzięła je do przodu między nogi.
Nad rzeką nie dało się z nikim gadać. Pani, w słomianym, stożkowym kapeluszu próbowała się porozumieć pisząc liczby na piasku. Nie dogadaliśmy się, bo ona po kmersku, a ja po polsku. Sądziłem, że ona chce mnie zabrać wzdłuż rzeki na przejażdżkę. Dopiero następnego się wyjaśniło, że pani przewoźni ludzi z jednego brzegu na drugi.
Pan na stole wyłożonym tekturą kończy oprawiać świniaka. Ze stoiska obok już się zwinęli więc piesek przyszedł posprzątać.
Zielona roślina o kształcie stożka to owoc lotosu. Ziarna pokryte zieloną skórką są w gąbczastej powłoce. Po obraniu nadają się do jedzenia na surowo. Są chrupkie jak rzodkiewka, a smakiem przypominają słonecznika.
Nad rzeką jest miejska siłownia. Wieczorami cieszy się sporą popularnością. Przyjeżdżają również panie na aerobik. Podłączają muzę i ćwiczą z Chodakowską w męskim wydaniu. Jak zobaczycie chwilowe problemy techniczne nie dezorientują uczestniczek. Nie zwracają też uwagi na mnichów, którzy próbują przeszkadzać z drugiego brzegu nadając przez głośniki relację z mszy.
Obok ulicy sportowej są trzy drzewa, na tych drzewach wiszą nietoperze wielkie jak kruki. Po zmroku zaczynają fruwać szukając pożywienia i robią przy tym sporo hałasu.