Kampong Thom to całkiem spore miasto. Jest stolicą prowincji o tej samej nazwie. Przechodzi tędy
krajowa droga NH6, łącząca Siem Reap z Phnom Penh albo na odwrót. Ta droga to jednocześnie główną ulicą miasta.
Autokar,
który miał mnie zawieźć powinien odjeżdżać o 10:30, a już o 9:30 zabrali
mnie z hotelu. Faktycznie odjechał o 10:30, ale z dworca…Zanim wyjechał z
miasta, zrobił sobie kilka dłuższych przerw na dobranie kolejnych pasażerów. Te
przerwy łącznie zajęły mu godzinę. To ja się pytam, po co żeście mnie zgarnęli
prawie nad ranem?
Na miejsce
dojechałem kilka minut po 14:00. Wylądowałem niedaleko głównej ulicy, więc
szybko znalazłem miejsce do spania. Najbardziej rzucający się w oczy hotel - Arunras.
Pomimo lokalizacji, wydał mi się całkiem przyzwoity na spędzenie pierwszej
nocy. Nie miałem ochoty na dłuższe poszukiwania z plecakiem w słońcu. Mieli
wifi, wielkie łóżko, przed drzwiami do łazienki stały klapki, a na
podlustrzanej półce, obok jednorazowych kosmetyków leżał grzebień – używany, bo
brakowało mu jednego zęba. Zameldowałem się, zostawiłem plecak i poszedłem rozejrzeć
się po mieście.
W moim przewodniku
oprócz niego były jeszcze dwa miejsca noclegowe. Okazuję się jest ich dużo więcej, właściwie na każdej ulicy, dochodzącej do głównej,
jest przynajmniej jeden guest house/hotel. Następnego ranka przeniosłem się do nowego hotelu położonego poza centrum zamieszania
z europejskim standardem i miejscową ceną – 5USD. Codziennie zmieniana pościel,
wymieniane ręczniki, woda, jednorazowa szczoteczka do zębów, minipasta,
mydełko, a przy łóżku panel do sterowania elektrycznością.
Przyjechałem na sam weekend i ponieważ okazało się, że bankomat nie może/nie chce wypłacić mi pieniędzy, byłem zmuszony zostać tu przynajmniej do poniedziałku. W tak zwanym międzyczasie, zmodyfikowałem plany związane z załatwieniem
wizy od razu po Kompong Thom i w związku z tym, nie chciałem wyjeżdżać w nieznane bez odpowiedniego zabezpieczenia finansowego.
Do
Bankomatu podchodziłem kilka razy, bo widniał napis, że czasowo nie może
zrealizować mojej transakcji. W moim banku się zaniepokoili, że karta zmieniła
właściciela, więc na dokładkę mi ją zablokowali. Po zalogowaniu miałem
komunikat, że karta została zablokowana przez bank i dodatkowo napisali smsa, w
którym prosili o potwierdzenie transakcji. Czyli da się. DB powinien wziąć przykład.
Potwierdziłem transakcję i przy okazji dowiedziałem się, dlaczego nie mogę
zrealizować wypłaty. Bankomat zamiast czytać chip, próbuje autoryzować
transakcję po pasku magnetycznym. Ponieważ nie powinien omijać chipa, bank nie
odpowiada na takie zapytanie. Już wypłacałem z bankomatów tego banku, więc
zachodziło podejrzenie, że chip w mojej karcie się wziął i zepsuł. W
poniedziałek gdy otworzyli okienka byłem się z nimi rozmówić, ale nic nie
wskórałem. Poszedłem do innego, międzynarodowego bankomatu, który przez weekend
był zamknięty za bramą oddziału. Udało się zrealizować transakcję. Nie
wszystkie banki/bankomaty współpracują z visa/mastercard.
Pierwszego
dnia obszedłem miasto po południowej stronie rzeki, drugiego, po północnej.
Trzeciego, zacząłem myśleć o wybraniu się na dalszą wycieczkę.
W niedalekich
okolicach są dwie atrakcje: ruiny z VII wieku i świątynia na górce.
Nie ma wypożyczalni skuterków, ale okazuje się, że wypożyczyć skuterek można. Jeden
miś proponował za paszport…Aż taki odważny nie jestem, żeby takiemu nijakiemu, na ulicy paszport zostawić. Pozostała wycieczka
jako plecak. Oba miejsca można zrobić w jeden dzień. Niechętnie do tego
podszedłem…30km w jedną stronę, to tutaj godzina, druga godzina na powrót i kolejne
17km, które dzieli miasto od górki. Wszystko
po słabej jakości dróżkach. Rozłożyłem sobie na dwa dni. Pierwszego
ruiny, drugiego góra.
Ruiny to Sambor Prei Kuk. Cóż mogę o nich napisać…Po prostu są..:) Oprowadziły mnie dwie, małe przewodniczki. Sam pewnie bym się nie zgubił, ale na
pewno nie zobaczyłbym gdzie mrówki przechowują motyla…Transakcja
była wiązana…Opieka w lesie w zamian za dwa „jedwabne” szale po dolarze za każdy.
Świątynia
na górce Phnom Santuk. 200m wysokości, 809 ponumerowanych schodów. Przy okazji zrobiłem WOD:
809 steps AQAP. Wejście zajęło mi 14 minut z kilkoma krótkimi foto stop. W moim
przewodniku napisali o „magnificent sunset” ponad polami ryżowymi. Pojechałem
tam późnym popołudniem, żeby ten sunset zobaczyć. Autor chyba w
zimie ten sunset widział jak liście z drzew spadły, bo widoki były tylko od południowej strony.
Byłem na masażu. Nawet nie wiem ile trwał, bo nie spojrzałem na zegarek. Niestety
chyba zamiast do salonu masażu trafiłem do burdelu pod przykrywką. Przed, nic nie
wskazywało na to, ale pani była słabą
masażystką, a po masażu wyraźnie dała mi do zrozumienia, co może mi jeszcze
zrobić. Nie była namolna, podziękowałem i wyszedłem. Wykluczam, żeby się nagle zakochała. ;)
Nie było
łatwo, ale znalazłem „dworzec autobusowy”. Jest po przeciwnej stronie ulicy. Widziałem
go cały czas z okna. Stolik + potykacz przewoźnika, którego reprezentują. Na tych potykaczach
mieli wypisane kierunki, więc zrobiłem zdjęcia zweryfikowałem z mapą, a z
dyspozytorami ustaliłem trasę i czasy przejazdów. Rozważałem miasta, które leżą
niedaleko.
Kompong
Chhnang, nie wiedzieć czemu wymawiane jako szrau. Autobusem da się dojechać,
ale przez Phnom Penh, co oznacza trasę w kształcie bumerangu. Podobno można
dopłynąć łódką…. Ale nad rzeką nie udało się tego potwierdzić.
Kompong
Cham to wielogodzinna podróż, bo również przez Phnom Penh.
Sra Em. Nic
mi to nie mówiło i na początku nie zawracałem sobie nim głowy. Podczas kolejnej internetowej
konfrontacji okazało się, że to położone na północy Kambodży miasto, tuż pod
tajską granicą. Ze Sra Em jest niecałe 30km do Prasat Preah Vihear. Pomysł zrodził się już w SR, zainteresowała mnie pani w jednym z biur
turystycznych, pokazała fotki i zaproponowała wzięcie samochodu z kierowcą za
100USD. Próbowałem namówić niemców na wycieczkę, ale oni mieli muzę i grali w
zielone, popijając miejscową tequilę. Zwiedzenie Angkoru było dla nich więcej
niż wystarczająco.
Na mapie wydaje się blisko miejsca, do którego docelowo chciałem dotrzeć - obszary Mekongu pod samą granicą z Laosem. Wymyśliłem, że już teraz dam sobie na północ, stamtąd przeskoczę pod Mekong i będę
schodził w dół do Phnom Penh, gdzie załatwię wizę i pojadę prosto do Sajgonu.
Gdybym teraz pojechał do stolicy po wizę, jechałbym do góry, a później zjeżdżał
na dół, żeby z Phnom Penh pojechać do Sajgonu. Jednorazowo z samej góry do
Phnom Penh to około 12h. Tym sposobem zyskałem kilkudniową przewagę czasową. To
prawda, gdybym miał już wizę mógłbym wejść do Wietnamu innym przejściem
granicznym, ale byłbym daleko od Sajgonu. Cały czas mam na uwadze, że zbliża
się kmerski nowy rok i wszystko w dniach 14-16 kwietnia jest pozamykane,
ambasada wietnamska również.
Kupiłem bilet i pierwszego kwietnia pojechałem do Sra Em.
Tuż przy
Arunrasie na rogu są stragany. Można tu kupić coś do jedzenia, również robala.
Często tutaj zatrzymują się kierowcy na kilkuminutową przerwę w drodze do Phnom
Penh. Przed hotelem znajduje się również miejsce zbiórki tuktukowców i
motodriverów.
Bambusowa/wiklinowa
paleta z rybami położona na grillu. W ten sposób pani dymem i temperaturą
próbuje przegonić mrówki.
Zwróćcie proszę
uwagę na panią w kapeluszu na straganie, która zabawia się telefonem trzymając
nunię w koszu z fistaszkami.
Podszedłem
bliżej żeby zrobić zdjęcie śpiącemu psu i chłopakowi w hamaku. Jak pies się
zerwał to obudził chłopaka.
Pani na
motorku z kokosami jak tylko weszła w wiraż pogubiła kokosy, chłopak pomógł jej
pozbierać, poukładali je na blaszce, ale nie ujechała 50 metrów i znowu wszystkie
zgubiła. Wtedy postanowili zastosować inny sposób mocowania, wzięła je do
przodu między nogi.
Nad rzeką nie
dało się z nikim gadać. Pani, w słomianym, stożkowym kapeluszu próbowała się porozumieć
pisząc liczby na piasku. Nie dogadaliśmy się, bo ona po kmersku, a ja po polsku.
Sądziłem, że ona chce mnie zabrać wzdłuż rzeki na przejażdżkę. Dopiero
następnego się wyjaśniło, że pani przewoźni ludzi z jednego brzegu na drugi.
Pan na
stole wyłożonym tekturą kończy oprawiać świniaka. Ze stoiska obok już się zwinęli
więc piesek przyszedł posprzątać.
Zielona roślina
o kształcie stożka to owoc lotosu. Ziarna pokryte zieloną skórką są w
gąbczastej powłoce. Po obraniu nadają się do jedzenia na surowo. Są chrupkie
jak rzodkiewka, a smakiem przypominają słonecznika.
Nad rzeką
jest miejska siłownia. Wieczorami cieszy się sporą popularnością. Przyjeżdżają
również panie na aerobik. Podłączają muzę i ćwiczą z Chodakowską w męskim wydaniu.
Jak
zobaczycie chwilowe problemy techniczne nie dezorientują uczestniczek. Nie zwracają
też uwagi na mnichów, którzy próbują przeszkadzać z drugiego brzegu nadając
przez głośniki relację z mszy.
Obok ulicy
sportowej są trzy drzewa, na tych drzewach wiszą nietoperze wielkie jak kruki. Po
zmroku zaczynają fruwać szukając pożywienia i robią przy tym sporo hałasu.