Właściwie ciężko
je nazwać miasteczkiem, jeszcze nie zdążyło się zacząć, a już się skończyło. Rondo
z dochodzącymi do niego trzema ulicami. Jedną w kierunku Kompong Thom, drugą
prowadzącą do trzech na krzyż guesthousów i trzecią wiodącą do preah viheara. Obowiązkowo
mini bazarek. Stragany po dwóch stronach ulicy zajmują z pięćdziesiąć metrów.
Poza Świątynią to dziura zabita dechami i z nikim się nie da pogadać. W
komunikowaniu się pomagał mi chińczyk - właściciel albo dziedzic hotelu. Biali
turyści to tutaj rzadkość.
Preah Vihear
to świątynia hindu z listy UNESCO. Łącznie 800 metrów długości. Składa się z
pięciu elementów, które budowano z południa na północ. Od wielu lat kmerzy
wojują o tę świątynię z tajlandią. Spór się zaostrzył gdy została wpisana na
listę światowego dziedzictwa. Wszystko dookoła jest zaminowane, dlatego ostrzega się turystów, żeby nie zbaczali z wyznaczonych szlaków. Było tam przejście graniczne, ale zostało
zamknięte gdy zaczęli do siebie strzelać i do tej pory jest nieczynne. Obie
strony mają tarasy widokowe. Z Kambodży widać domek, w którym zatrzymuje się
król gdy przyjeżdża w te okolice. Z Tajlandii, spod domku widać świątynię, więc
król Thai może sobie popatrzeć na nią przez szkiełko. Fragment ruiny jest na banknocie
o nominale 2000 KHR. Jeszcze jest, bo właśnie pojawiła się nowa edycja i teraz
na dwóch kołach jest zdjęcie żołnierzy.
Skuterka wypożyczyć się nie da, nawet roweru nie można. Pozostają
lokalni motodriversi, mają miejsce zbiórki przy rondzie, bo gdzieżby indziej.
Zagadywali już jak z autobusu wysiadłem. Jeden z nich się nawet w guest housie
znalazł. Nie było mu trudno mnie wyśledzić. Był przede mną, a mógł matołek
zaproponować, że mnie podwiezie.
Na
początku chciał 15USD, to za kilka godzin nic nie robienia sporo jak na
tutejsze warunki. Po godzinie jazdy w każdą stronę + ze trzy na miejscu. Litr
wachy kosztuje nieco ponad dolara. Na litrze, góra dwóch pojedzie z pasażerem w
obie strony. Skończyło się na $10.
Ciągnął
mnie tam już o 7 rano. Zgłupiał chłopina. Mnie bardziej interesowało sunset na
tej górce zobaczyć i nie miałem zamiaru zrywać się z samego rana, żeby gnać do
świątyni. Tak czy siak, dwie noce mnie w tej mieścinie czekały, bo ruch
wychodzący jest ranną porą.
Pogoda krzyżowała
te moje plany. Jak przyjechałem niebo było pokryte chmurami i mówili, że padało.
Umówiłem się z tuktukiem żeby przyjechał o 10:00, wtedy popatrzymy w niebo. Rano
było umiarkowanie pochmurno, ale zdecydowałem, że pojadę już teraz, bo jak mi
się rozpada to ani świątyni nie zobaczę ani sunsetu.
Wstęp do
prasat jest niby bezpłatny, ale żeby się dostać na górę trzeba zapłacić za
podwózkę. Można nie płacić, ale wtedy to trzygodzinny trekking pod górę.
Najpierw
Pani w okienku wypisuje bilet wstępu. Poprosiła o paszport. No pewnie, że
powiedziałem „no have”, jakoś mi to na naturalnie wychodzi. Oni tu sobie
statystyki z danymi osobowymi prowadzą, ale nie upierała się, była zdziwiona,
że nie mam. ;) Wpisała narodowość i poprosiła, żebym wpisał nazwisko, więc
wymyśliłem coś na poczekaniu. Następnie zaprosili mnie do okienka drugiego, tam
inna pani wypisała voucher na tuktukowca w dwie strony. Tuktukowiec miał numer
i miałem go na górze szukać. Jak wjechał zapytał o której ma po mnie
przyjechać. Właściwie to dobrze, że mają te numerki, bo jeśli ma mnie zabrać
ten sam, a nie byle jaki, to ja go przecież nie rozpoznam. Chyba, że po kasku
jak będzie miał jakiś hello kitty czy coś.
Jak
dojechałem na górę okazało się, że sunsetu zobaczyć się nie da bo oni tę górę o
17:00 zamykają, a słonko wisi na niebie do 18:00. O tym tuktukowiec nie
wspomniał, na chwilę zapomniał, jak sądzę… Nie wierzę, żeby tego nie wiedział. Zaproponował,
że mnie zabierze o 15:00, czyli o 16 na miejscu i po godzinie karabinierzy mnie
wypraszają.. Nieźle to sobie wymyślił spryciula. Chyba, że chińczyk coś
przekłamał w tłumaczeniu. Nie wyobrażam sobie też jazdy w dół z tej górki po ciemku, to tłumaczy
godzinę zamknięcia.
Gdy
wróciłem z góry wyszedłem „na miasto” coś zjeść. Na mojej drodze stanął
podświetlany kaseton reklamowy restauracji jasme. To chyba jedyny z angielskimi
akcentami. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć co mają w menu. Państwo się mile
uśmiechali do mnie, dali menu do poczytania, stałem obok grilla i coś
podejrzane mi się wydało to co tam było. Zapytałem czy to pies, pan z uśmiechem
przytaknął głową. Uwierzcie mi na słowo, że nie wyglądało to apetycznie. Ja wiedziałem,
że oni tu jedzą psy, ale myślałem, że mnie to ominie. Nie spodziewałem się też,
że robią to na grillu w restauracji. Wybiegając w przyszłość, zdjęcie szyldu na
jaki trafiłem kilka dni później.
Kwiecień
to nienajlepsza pora na Kambodżę, to najgorętszy miesiąc. Temperatury dochodzą
w dzień do 40 stopni w cieniu. Wyobraźcie sobie jak jest gorąco, skoro
kot wieczorową porą położył się na zimnej pokrywie lodówki.
Ustalenie siatki połączeń okazało się bardziej skomplikowane
niż sądziłem…Dojeżdżają tu dwaj lokalni przewoźnicy. Na potykaczach mają
wypisane trasy przejazdu. Jest na nich miasto nad Mekongiem Stung Treng. Pomimo,
że od tego stungtreng ze sraem w linii prostej jest z pięćdziesiąt kilo to bus jedzie
tam trasą w kształcie litery V przez Phnom Penh, czyli pewnie z 18 godzin. Ale w
tamtych okolicach, po trasie do Phnom Penh jest miasto, z którego wydawało mi
się mógłbym pojechać dalej. W lokalnej nomenklaturze to Preah Vihear City, a na
mapie i w książkach Tbeng Meanchey. Ta rozbieżność nieco utrudniała mi poszukiwania. Dopiero żona chińczyka - kambodżanka mi to wyjaśniła, bo chińczyk się wcale
nie orientował w lokalnej rzeczywistości, on po prostu tam był.
Na tę
chwilę założyłem plan taki. Jadę do Preah Vihear City, znajduję połączenie z
Mekongiem. Albo, nie znajduję połączenia z Mekongiem, zostaję dzień/dwa i jadę
do Phnom Penh po wizę.
Przed
odjazdem autokaru mogłem sobie popatrzeć jak panowie pół sklepu meblowego
pakują do luku bagażowego, a na koniec skuterek. Z końcowej fazy ładowania skuterka nagrałem film. Wcześniej panowie skuterek odpowiednio przygotowali.
Odkręcili lusterka, okleili tekturką, żeby się nie porysował. Nie wiem tylko
dlaczego położyli go na tej stronie co rura wydechowa.
Gdy
dojechałem do Preah Vihear City zostawiłem cięższy plecak w pomieszczeniu
przewoźnika i wybrałem się na poszukiwania. Jeden z zapytanych sklepikarzy
wskazał mi drogę na dworzec busowo-taksówkowy. Tam zagadywani przeze mnie
kierowcy zaprowadzili mnie do jednego pana, z którym udało się ustalić, że coś jedzie
do Stung Treng. Powiedział o której godzinie odchodzi bus. Miałem godzinę do
odjazdu, więc poszedłem po plecak i rozejrzeć się na mieście. Przy okazji
nagrałem filmik z przyrządzania pad thai po kambodżańsku.
Pan zapakował
moje rzeczy do camry i powiedział, że czekamy na bus z Siem Reap. Usiadłem
sobie z przodu i czekałem, nie wiedziałem ile osób oni do tej camry zamierzają zapakować.
Pojechaliśmy na stację benzynową z 500 metrów dalej. Tu dopiero okazało się, że
czekaliśmy na bus, który jedzie z Sieam Reap do Don Det w Laosie. Przejeżdża
zarówno przez Preah Vihear City jak i Stung Treng. Wynika mi z tego, że jeśli
nikt nie jedzie z SR do Don Det to w te dni połączenia ze Stung Treng może nie
być. Chyba, że Pan z Camry będzie łaskaw zabrać. Szkoda, że dopiero na miejscu
to jest do ustalenia.
W busie
było tylko dwóch chłopaków. Do Stung T jechaliśmy dwie godziny. Dwie godziny do
miejsca gdzie się kończy droga. Dalej jest rzeka, dwie rzeki i trzeba się
przeprawić promem. Pewnie dlatego nie ma tu innego, rządowego połączenia.
Pokonałem rzeki i wylądowałem w Stung Treng.