czwartek, 3 kwietnia 2014

Sra Em

Sra Em to jak dotychczas najmniejsze z odwiedzonych przeze mnie miasteczek.

Właściwie ciężko je nazwać miasteczkiem, jeszcze nie zdążyło się zacząć, a już się skończyło. Rondo z dochodzącymi do niego trzema ulicami. Jedną w kierunku Kompong Thom, drugą prowadzącą do trzech na krzyż guesthousów i trzecią wiodącą do preah viheara. Obowiązkowo mini bazarek. Stragany po dwóch stronach ulicy zajmują z pięćdziesiąć metrów. Poza Świątynią to dziura zabita dechami i z nikim się nie da pogadać. W komunikowaniu się pomagał mi chińczyk - właściciel albo dziedzic hotelu. Biali turyści to tutaj rzadkość.

Preah Vihear to świątynia hindu z listy UNESCO. Łącznie 800 metrów długości. Składa się z pięciu elementów, które budowano z południa na północ. Od wielu lat kmerzy wojują o tę świątynię z tajlandią. Spór się zaostrzył gdy została wpisana na listę światowego dziedzictwa. Wszystko dookoła jest zaminowane, dlatego ostrzega się turystów, żeby nie zbaczali z wyznaczonych szlaków. Było tam przejście graniczne, ale zostało zamknięte gdy zaczęli do siebie strzelać i do tej pory jest nieczynne. Obie strony mają tarasy widokowe. Z Kambodży widać domek, w którym zatrzymuje się król gdy przyjeżdża w te okolice. Z Tajlandii, spod domku widać świątynię, więc król Thai może sobie popatrzeć na nią przez szkiełko. Fragment ruiny jest na banknocie o nominale 2000 KHR. Jeszcze jest, bo właśnie pojawiła się nowa edycja i teraz na dwóch kołach jest zdjęcie żołnierzy.

Skuterka wypożyczyć się nie da, nawet roweru nie można. Pozostają lokalni motodriversi, mają miejsce zbiórki przy rondzie, bo gdzieżby indziej. Zagadywali już jak z autobusu wysiadłem. Jeden z nich się nawet w guest housie znalazł. Nie było mu trudno mnie wyśledzić. Był przede mną, a mógł matołek zaproponować, że mnie podwiezie.
Na początku chciał 15USD, to za kilka godzin nic nie robienia sporo jak na tutejsze warunki. Po godzinie jazdy w każdą stronę + ze trzy na miejscu. Litr wachy kosztuje nieco ponad dolara. Na litrze, góra dwóch pojedzie z pasażerem w obie strony. Skończyło się na $10.
Ciągnął mnie tam już o 7 rano. Zgłupiał chłopina. Mnie bardziej interesowało sunset na tej górce zobaczyć i nie miałem zamiaru zrywać się z samego rana, żeby gnać do świątyni. Tak czy siak, dwie noce mnie w tej mieścinie czekały, bo ruch wychodzący jest ranną porą.

Pogoda krzyżowała te moje plany. Jak przyjechałem niebo było pokryte chmurami i mówili, że padało. Umówiłem się z tuktukiem żeby przyjechał o 10:00, wtedy popatrzymy w niebo. Rano było umiarkowanie pochmurno, ale zdecydowałem, że pojadę już teraz, bo jak mi się rozpada to ani świątyni nie zobaczę ani sunsetu.

Wstęp do prasat jest niby bezpłatny, ale żeby się dostać na górę trzeba zapłacić za podwózkę. Można nie płacić, ale wtedy to trzygodzinny trekking pod górę.
Najpierw Pani w okienku wypisuje bilet wstępu. Poprosiła o paszport. No pewnie, że powiedziałem „no have”, jakoś mi to na naturalnie wychodzi. Oni tu sobie statystyki z danymi osobowymi prowadzą, ale nie upierała się, była zdziwiona, że nie mam. ;) Wpisała narodowość i poprosiła, żebym wpisał nazwisko, więc wymyśliłem coś na poczekaniu. Następnie zaprosili mnie do okienka drugiego, tam inna pani wypisała voucher na tuktukowca w dwie strony. Tuktukowiec miał numer i miałem go na górze szukać. Jak wjechał zapytał o której ma po mnie przyjechać. Właściwie to dobrze, że mają te numerki, bo jeśli ma mnie zabrać ten sam, a nie byle jaki, to ja go przecież nie rozpoznam. Chyba, że po kasku jak będzie miał jakiś hello kitty czy coś.
Jak dojechałem na górę okazało się, że sunsetu zobaczyć się nie da bo oni tę górę o 17:00 zamykają, a słonko wisi na niebie do 18:00. O tym tuktukowiec nie wspomniał, na chwilę zapomniał, jak sądzę… Nie wierzę, żeby tego nie wiedział. Zaproponował, że mnie zabierze o 15:00, czyli o 16 na miejscu i po godzinie karabinierzy mnie wypraszają.. Nieźle to sobie wymyślił spryciula. Chyba, że chińczyk coś przekłamał w tłumaczeniu. Nie wyobrażam sobie też jazdy w dół z tej górki po ciemku, to tłumaczy godzinę zamknięcia.

Gdy wróciłem z góry wyszedłem „na miasto” coś zjeść. Na mojej drodze stanął podświetlany kaseton reklamowy restauracji jasme. To chyba jedyny z angielskimi akcentami. Podszedłem bliżej, żeby zobaczyć co mają w menu. Państwo się mile uśmiechali do mnie, dali menu do poczytania, stałem obok grilla i coś podejrzane mi się wydało to co tam było. Zapytałem czy to pies, pan z uśmiechem przytaknął głową. Uwierzcie mi na słowo, że nie wyglądało to apetycznie. Ja wiedziałem, że oni tu jedzą psy, ale myślałem, że mnie to ominie. Nie spodziewałem się też, że robią to na grillu w restauracji. Wybiegając w przyszłość, zdjęcie szyldu na jaki trafiłem kilka dni później.

Kwiecień to nienajlepsza pora na Kambodżę, to najgorętszy miesiąc. Temperatury dochodzą w dzień do 40 stopni w cieniu. Wyobraźcie sobie jak jest gorąco, skoro kot wieczorową porą położył się na zimnej pokrywie lodówki.

Ustalenie siatki połączeń okazało się bardziej skomplikowane niż sądziłem…Dojeżdżają tu dwaj lokalni przewoźnicy. Na potykaczach mają wypisane trasy przejazdu. Jest na nich miasto nad Mekongiem Stung Treng. Pomimo, że od tego stungtreng ze sraem w linii prostej jest z pięćdziesiąt kilo to bus jedzie tam trasą w kształcie litery V przez Phnom Penh, czyli pewnie z 18 godzin. Ale w tamtych okolicach, po trasie do Phnom Penh jest miasto, z którego wydawało mi się mógłbym pojechać dalej. W lokalnej nomenklaturze to Preah Vihear City, a na mapie i w książkach Tbeng Meanchey. Ta rozbieżność nieco utrudniała mi poszukiwania. Dopiero żona chińczyka - kambodżanka mi to wyjaśniła, bo chińczyk się wcale nie orientował w lokalnej rzeczywistości, on po prostu tam był.
Na tę chwilę założyłem plan taki. Jadę do Preah Vihear City, znajduję połączenie z Mekongiem. Albo, nie znajduję połączenia z Mekongiem, zostaję dzień/dwa i jadę do Phnom Penh po wizę.

Przed odjazdem autokaru mogłem sobie popatrzeć jak panowie pół sklepu meblowego pakują do luku bagażowego, a na koniec skuterek. Z końcowej fazy ładowania skuterka nagrałem film. Wcześniej panowie skuterek odpowiednio przygotowali. Odkręcili lusterka, okleili tekturką, żeby się nie porysował. Nie wiem tylko dlaczego położyli go na tej stronie co rura wydechowa. 

Gdy dojechałem do Preah Vihear City zostawiłem cięższy plecak w pomieszczeniu przewoźnika i wybrałem się na poszukiwania. Jeden z zapytanych sklepikarzy wskazał mi drogę na dworzec busowo-taksówkowy. Tam zagadywani przeze mnie kierowcy zaprowadzili mnie do jednego pana, z którym udało się ustalić, że coś jedzie do Stung Treng. Powiedział o której godzinie odchodzi bus. Miałem godzinę do odjazdu, więc poszedłem po plecak i rozejrzeć się na mieście. Przy okazji nagrałem filmik z przyrządzania pad thai po kambodżańsku

Pan zapakował moje rzeczy do camry i powiedział, że czekamy na bus z Siem Reap. Usiadłem sobie z przodu i czekałem, nie wiedziałem ile osób oni do tej camry zamierzają zapakować. Pojechaliśmy na stację benzynową z 500 metrów dalej. Tu dopiero okazało się, że czekaliśmy na bus, który jedzie z Sieam Reap do Don Det w Laosie. Przejeżdża zarówno przez Preah Vihear City jak i Stung Treng. Wynika mi z tego, że jeśli nikt nie jedzie z SR do Don Det to w te dni połączenia ze Stung Treng może nie być. Chyba, że Pan z Camry będzie łaskaw zabrać. Szkoda, że dopiero na miejscu to jest do ustalenia.

W busie było tylko dwóch chłopaków. Do Stung T jechaliśmy dwie godziny. Dwie godziny do miejsca gdzie się kończy droga. Dalej jest rzeka, dwie rzeki i trzeba się przeprawić promem. Pewnie dlatego nie ma tu innego, rządowego połączenia. Pokonałem rzeki i wylądowałem w Stung Treng.