niedziela, 6 kwietnia 2014

Stung Treng

StungTreng (ST) leży na lewym brzegu rzeki Sekong.

Sekong to krótka rzeczka, która zaczyna się przed miastem, a kończy za miastem w Mekongu. Powstała z połączenia dwóch potężnych rzek Srepok i Kong. Żeby się dostać do miasta prom musi pokonać na skuśkę Mekong i Sekong.
Rzeka wyraźnie podzieliła Kambodżę na dwie części: lewobrzeżną i prawobrzeżną. Jak teraz o tym myślę, to aż niewiarygodne, żeby dwa tak ważne miasta nie miały ze sobą bezpośredniego połączenia droga lądową. Rozumiem, że jest rzeczka, ale mosty buduje się od dawien dawna. Tym bardziej, że ST jest miastem przesiadkowym w drodze na północ/wschód Kambodży oraz do Laosu i Wietnamu. Obok miasta biegnie autostrada NH7 (północ/południe), która przez nowy most na Sekongu prowadzi do samej granicy z Laosem. Większość turystów, których można tu spotkać to tacy, którzy dopiero na miejscu dowiadują się, że ruch wychodzący z miasta jest rano i są zmuszeni zostać na noc. Pewnie z uwagi na to ceny są w hotelach są jak w Sieam Reap czy Phnom Penh +50%.

Ponieważ do ST przyjechałem wczesnym popołudniem mogłem się rozeznać w lokalnych środkach transportu, gdzie, czym i jak daleko na północ da się dojechać. Ku mojej radości można wypożyczyć skuter. Następnego dnia wstałem wcześnie rano. Ogarnąłem się, spakowałem mały plecak i wyszedłem w poszukiwaniu śniadania. Jak tylko zamknąłem drzwi zorientowałem się, że leje. Korytarz prowadzi wprost na taras. Na noc miałem zasłonięte zasłony, więc nie wiedziałem, że pada. Jak bym to stwierdził po obudzeniu pewnie pospałbym jeszcze. Miałem, więc przymusowy czas wolny na pisanie postów i relax. Padało prawie do południa. To mało czasu na wypad za miasto, więc dalej do końca dnia robiłem nic.

Skuterek oglądałem w jednym miejscu, ale hamulec mu z przodu jakby nie działał. Pokazuję ziutkowi, że motorek daje się prowadzić do przodu i do tyłu, pomimo ściśniętej na maxa klamki hamulca. Ziutek stwierdził, że przedni mi nie potrzebny, bo się wyłożę jak będę nim hamował. Dobra, dobra, wyłożę, nie wyłożę, lubię mieć hamulce sprawne. Wziął ekspercko skuterek nacisnął hamulec i wciska kierownicę w dół ruchami szarpanymi. Ja bym tak działanie amorków sprawdził, ale on wie lepiej. Mądrzejszy od telewizora. Na koniec się obraził, powiedział, że on już nie chce mi wypożyczać skuterka i jak znajdę w lepszym stanie to stawia browara. Oczywiście, że znalazłem, nówka sztuka, niecałe osiem tysięcy przejechane. Wziąłem skuterek, zatankowałem i pojechałem.
Na tym skuterku zaplanowałem sobie dojechać przynajmniej do wioski O’Svay, położonej nad samym Mekongiem. Tam można znaleźć sternika, który zabiera łódką pod granicę z Lao, do Preah Rumkel, żeby zobaczyć słodkowodne delfiny - WWF, IUCN. W Kambodży są dwa miejsca gdzie żyją te stworzenia. Drugie miejsce to Kratie. W Kratie zamierzam zatrzymać się w drodze do Phnom Penh.
Do Osvej jest ponad 70km. Sześćdziesiąt po autostradzie i dwanaście drogą polną. Na miejscu znalazłem łódkę. Nie ma przystani, pomostów. Dojeżdżasz boczną uliczka do rzeki i sprawdzasz czy jest tam osvayczyk z łódką. Komunikacja była kalamburowa, trochę pokazywania i pisania na piachu. Ja mu wodospad spadającym falującym ruchem i z szszszszsz… On, dla potwierdzenia, że zrozumiał - zaczerpnął dłonią wodę z kałuży i wylał z niewielkiej wysokości.
Miałem nadzieję popłynąć jak najdalej się da, żeby zobaczyć Si Phan Don. Bo Sipandon (cztery tysiące wysp) leży już w Laosie. Przez Laos jedzie się trzy dni konno przez dżunglę. Z łatwością można się dostać od strony Kambodży, ale to jeszcze nie mój czas na Laos.
Pytałem w kilku miejscach czy możliwe jest zobaczenie wysp, ale wszyscy zapytani twierdzili, że nie, chyba, że na jakąś górę się wdrapię. Można zobaczyć tylko wodospady i delfiny. Udało mi się ustalić, że mogę dopłynąć do delfinów i żeby zobaczyć wodospady muszę zmienić łódkę. To się potwierdziło podczas rozmowy z szyprem – na wodospady nie popłynie. Nie nastawiałem się specjalnie na oglądanie delfinów, bo z nimi nigdy nie wiadomo, raz są raz ich nie ma. Przecież to dzikie jest, a po rządach pol pota zostało niecałe 90 sztuk w całym Mekongu. Mnie już cieszyło samo pływanie łódką.

Dogadaliśmy cenę, w reklamówce przyniósł sobie wachę. Na początku myślałem, że coś do picia sobie niesie. Popłynęliśmy, po drodze zrobiłem kilka zdjęć. W tym rumkel na wodospady chcieli mnie zabrać skuterkiem za 10$. To skuterkiem ja sobie sam dojadę jak wrócę z delfinarium. Gdy pływaliśmy na przy skałkach wyłączył silnik i próbuje zagadywać, że mnie za kolejne piętnaście USD zabierze do wodospadów. Zaskoczył mnie taką inicjatywą, bo na brzegu był zdecydowanie na nie, jakby tam jakieś pole magnetyczne było, które nie pozwala mu płynąc dalej. Skoro skuterkiem chcieli mnie zabrać za dychę to i on się na dychę zgodził. Delfina widziałem, sztuk jedna, w odległości jakieś 50 metrów, więc nic na jego temat powiedzieć nie mogę.
Tylko się uśmiechałem jak płynęliśmy. To faktycznie wyglądało jak wodospady. Nagrałem kilka filmów podczas tej rozpływki. Linki do dwóch są tutaj. Tam i z powrotem.
Gdy dopłynęliśmy do brzegu. Na plaży było kilka osób. Zastanawiałem się skąd się wzięli, bo te okolice są raczej dzikie. Zagaiłem, żeby sobie na skuterku później przyjechać. Powiedzieli, że przyjechali na rowerach. Zaskoczyli mnie, jak to na rowerach? Skąd? Którędy? Okazało się, że jestem w Laosie. Bez wizy, bez paszportu, nielegalnie. Wyspa nazywała się Don Khone. Byłem dokładnie tam gdzie być chciałem. Kraina Czterech Tysięcy wysp - Si Phan Don.
Nowo poznani turyści wspomnieli, że niedaleko jest wodospad, więc poszedłem go zobaczyć. Za mną maszerował mój sternik, może bał się że mu zostanę w tym Laosie. Wodospad Somphamit robi wrażenie. Ależ musi to wyglądać w porze deszczowej. Za wstęp można było zapłacić w USD. Pani sobie to przekalkulowała i wyszło jej, że z $5 powinna mi oddać 10tyś miejscowych jednostek. Ja je zaraz po wyjściu z wodospadu zamieniłem na beer lao. Przyznaję, zapomniałem, że wozem jestem. Było jednak przynajmniej ze dwie godziny, zanim się do niego dostanę. W Lao spędziłem trzy godziny i już wcale mi się nie chciało jeździć skuterkiem po okolicy. 

Jak wróciłem do hotelu to nie było wody w kranie. Przyprowadziłem do pokoju słabo komunikującego się pana i pokazałem, że prysznic nie bangla. Pokazał palec wskazujący, wyksztusił „hour”, co jak sądzę, miało oznaczać godzinę. Poszedłem coś zjeść, jak wróciłem wody nadal nie było. Tym razem inny pan powiedział, że „water is comming”. Później doprecyzował, że hydraulik jest w drodze. Z tym drugim było coś nie tak. Taki mały grubasek, chodził umalowany w pedalskich ciuszkach i miał pieska chihuahua, którego albo nosił na rączce albo trzymał na stole. Zdjęcia pana nie mam. Wolałem, żeby pomyślał, że to przejaw zainteresowania.
Próbowałem ustalić gdzie jest pralnia. Mr. powiedział, że „river side”, no to poszedłem wzdłuż rzeki, aż do mostu doszedłem. Pralni nie było, ale za to ludzi piorących w rzece sporo. Pomyślałem, że mnie nad rzekę wysłał, żebym sobie ciuszki uprał. Ale jak wróciłem i zapytałem tego drugiego wyjaśniło się, że chodzi o river side guesthouse znajdujący się 100m dalej.
A gdy chciałem umyć mój kubek zszedłem na dół, niestety był numer jeden. Na początku domyślił się, że chcę kawy. Jak mu zaimprowizowałem mycie, wziął ode mnie kubek i polazł na zaplecze. Podszedłem za nim, to mój kubek, opłukał pod bieżącą wodą. Dobrze, że łapek mi do niego nie wsadzał.

Następnego dnia pojechałem do Ban Lung. To miasto na wschód od Stu. Zdecydowałem się na ten kierunek, bo wiedziałem, że w te okolice już nie wrócę, czasy przejazdów są zbyt długie. W Ban Lung jest jezioro w powulkanicznym kraterze. Niektórzy uważają, że pometeorytowym z uwagi na idealnie okrągły obrys.
W zależności od tego ile czasu tam spędzę nad bajorem, wracając zatrzymam się w Kratie, albo pojadę bezpośrednio do Phnom Penh, choć wiem, że to może być nawet 12h jazdy.